Kapitalne debiuty serialowe ostatniego półrocza - Czarny Wilk - 3 lipca 2015

Kapitalne debiuty serialowe ostatniego półrocza

Za nami pierwsza połowa roku, w trakcie której na ekranach telewizorów zadebiutowała pokaźna gromada nowych seriali.  Obejrzeć wszystkiego się oczywiście nie da, zwłaszcza, jeśli jednocześnie kontynuuje się serie z poprzednich lat, dlatego trzeba robić ostrą selekcję. A ta w tym roku może być znacząco utrudniona, ponieważ minione sześć miesięcy obfitowało w kilka niesamowicie udanych debiutów telewizyjnych. Poniżej znajdziecie zestawienie najlepszych z najlepszych. Seriali, które w przeciągu raptem kilku odcinków udowodniły swoją wartość i z dumą mogą stanąć w jednym szeregu z największymi hitami ostatnich lat. Przekrój jest szeroki – od superbohaterów, przez zombie, po roboty. Niektóre zdążyły się już skończyć, inne wciąż trwają albo nawet dopiero co się rozpoczęły. Ale wszystkie łączy jedno: są dobre jak diabli!

Daredevil

O Daredevilu pisałem już w kwietniu, świeżo po seansie obwołując go królem seriali o superbohaterach. Dwa miesiące później, patrząc na niego chłodniejszym okiem, wciąż podtrzymuję tę opinię. Netflix idealnie przełożył elementy komiksowego oryginału na język ruchowego obrazu, tworząc jedną z najlepszych opowieści o trykociarzach ostatnich lat.

Matt Murdock za dnia jest niewidomym, świeżo upieczonym prawnikiem, który razem ze swoim najlepszym przyjacielem Foggy’m Nelsonem otwiera własną kancelarię prawną. Nocą zaś, w tajemnicy przed swymi bliskimi, przemierza ulice Hell’s Kitchen i próbuje uczynić swoją ukochaną dzielnicę lepszym miejscem poprzez walkę z trawiącą ją przestępczością. Brak wzroku nadrabia niezwykle wyostrzonymi pozostałymi zmysłami.

Tym, co odróżnia Daredevila od chociażby Flasha czy Agentów T.A.R.C.Z.Y., jest znacznie poważniejszy klimat. W podejściu do superbohaterstwa netflixowej produkcji dużo bliżej do trylogii filmów o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana niż do nietraktujących siebie do końca poważnie filmów Marvela (z którymi DD zresztą dzieli świat). Ulice Hell’s Kitchen są brudne i pełne zepsucia, sceny walki bezkompromisowo brutalne (i wspaniale wyreżyserowane!), a postacie pierwszoplanowe, z obu stron barykady zresztą, niejednoznaczne i pełne odcieni szarości. Na szczególną uwagę zasługuje Wilson Fisk, główny antagonista, który okazuje się być jednym z najlepiej, najwiarygodniej napisanych złoczyńców w całym Marvel Cinematic Universe. Inteligentny choć wybuchowy, brutalny i bezlitosny, lecz jednocześnie przekonany o tym, że jego czyny uczynią Hell’s Kitchen lepszym miejscem, stanowi godnego przeciwnika dla Daredevila i postać, której losy śledzi się z równym zainteresowaniem co perypetie Matta Murdocka.

A wady? Zasadniczo tylko jedna – momentami twórcy pozwolili sobie na zbytnie przeciąganie niektórych scen, przez co tempo akcji potrafi być bardzo powolne jak na serial, nomen omen, akcji. Inne grzechy to już totalna drobnica – nie do końca wykorzystany potencjał jakiejś postaci czy zbyt nadgorliwe puszczenie oka do fana komiksu. Nic, co by mogło wpłynąć na odbiór całości. To serial superbohaterski, który podniósł poprzeczkę dla tego typu produkcji bardzo wysoko.

 

iZombie

Ledwie zdołaliśmy opędzić się od atakujących z każdego zakamarka popkultury wampirów, a swój szturm przeprowadziły armie nieumarłych. Po dość „klasycznym” przedstawieniu umarlaków w The Walking Dead czy DayZ, kwestią czasu było, aż zaczną pojawiać się produkcje eksperymentujące z koncepcją. Tegoroczny iZombie wpisuje się w ten nurt. Luźno oparta o komiks o tym samym tytule produkcja pana znanego z ponoć bardzo dobrej Weroniki Mars dość swobodnie podchodzi do tego całego zjadania mózgów, choć trzeba przyznać, że robi to dosyć... apetycznie.

Główna bohaterka iZombie jest – niespodzianka! – zombie. Olivia „Liv” Moore wiodła nudnie idealne życie u boku swego nudnie idealnego narzeczonego, wszystko to zostało jednak zniweczone, gdy podczas pewnej imprezy została zamieniona w żywego trupa, który, by nie popaść w krwiożercze szaleństwo, musi regularnie zjadać mózgi. Liv radzi sobie z nową sytuacją, ucząc się o swojej dolegliwości poprzez oglądanie klasycznych filmów grozy poświęconych zombiakom i rozpoczynając pracę w policyjnej kostnicy, gdzie może dyskretnie zdobywać swój nowy ulubiony przysmak. Ponieważ zaś zjedzenie mózgu sprawia, że Olivia przejmuje część wspomnień swojego obiadu, nabytą wiedzę dziewczyna wykorzystuje do pomagania policji w rozwiązywaniu spraw morderstw.

Zdaję sobie sprawę, że przedstawiony powyżej zarys fabularny może bardziej zniechęcać niż zachęcać, ale zdecydowanie warto iZombie dać szansę, gdyż jest to najlepszy czysto rozrywkowy tytuł, jaki zadebiutował w tym sezonie. Magia tego serialu opiera się przede wszystkim na jednej, genialnej w swej prostocie sztuczce. Otóż Liv, gdy zjada jakiś mózg, to prócz wspomnień przejmuje też cechy osobowości ofiary. I tak, w jednym odcinku może być alkoholiczką, w kolejnym bardzo liberalną seksualnie artystką, by w jeszcze następnym stać się psychopatką. Jest to źródłem przezabawnych scen okolicznościowych, zwłaszcza, że oprócz samej nieumarłej w serialu nie brakuje również innych naprawdę ciekawie nakreślonych postaci. Twórcy nie tylko bawią się różnymi „osobowościami”, ale wciskają też do serialu całą gamę popkulturowych nawiązań, których wyszukiwanie stanowi zabawę samą w sobie. Z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej na główny plan zaczyna też wysuwać się główny wątek, który do mieszanki humoru dodaje odpowiednią dawkę dramatyzmu.

Z doświadczenia wiem, że nie do każdego styl narracji iZombie trafia, niektórzy też nie potrafią znieść myśli, że ktoś ośmielił się stworzyć serial przedstawiający żywe trupy inaczej niż jako bezmyślne i żądne krwi potwory, ale na pewno warto dać szansę przynajmniej pierwszemu odcinkowi. Nie jest to serial bez wad, czasem zdarzają się mu słabsze momenty i głupoty wynikające ze zwykłego niedopatrzenia (granie w grę komputerową dla jednego gracza na dwa pady się kłania), ale jeśli ktoś akurat nie szuka czegoś ambitnego, to iZombie ma realne szanse stać się jego nowym przysmakiem.

 

Humans

Microsoft mógł popełnić spory błąd zamykając swoje studio telewizyjne Xbox Entertainment Studios i tym samym porzucając prace nad serialem Humans. Adaptacja szwedzkiego serialu Real Humans została przejęta przez AMC i po trzech wyemitowanych dotąd odcinkach (z ośmiu planowanych) prezentuje się intrygująco. Najprościej ujmując, jest to Black Mirror, w którym zamiast zamkniętych, osadzonych co odcinek w zupełnie innej rzeczywistości historii, otrzymujemy jedną, ciągłą opowieść.

Akcja Humans rozgrywa się w równoległej rzeczywistości, w której robotyka rozwinęła się znacznie szybciej niż „u nas” i obok tabletów oraz smartfonów ostatnim krzykiem technologicznej mody stały się Synthy – zaawansowane androidy służące swoim właścicielom. Wyglądem praktycznie nieodróżnialne od ludzi, a znacząco przewyższające ich pod względem efektywności, podzieliły ludzkość na ich gorących zwolenników oraz zaciekłych przeciwników, sfrustrowanych tym, że stają się coraz bardziej zbędni i zastępowani przez maszyny. W takim świecie ukrywa się pięć Synthów, których stwórca poszedł o krok dalej i zdołał obdarzyć je świadomością – potrafią czuć, samodzielnie myśleć i uczyć się.

 

Koncept stojący za Humans bynajmniej nie jest oryginalny, w końcu był on motywem przewodnim takiego dziadka jak Blade Runner. To, co ujmuje w produkcji stacji AMC, to przede wszystkim same Synthy. Grane przez aktorów, wizualnie różniące się od ludzi w zasadzie tylko oczami, androidy poruszają się w tak sztuczny sposób, mimo humanoidalności wykazują tyle cech charakterystycznych dla dzisiejszych komputerowych interfejsów użytkownika, że wywołują podświadomy niepokój i dyskomfort u oglądającego. W żadnym innym tytule nie odczuwałem na taką skalę objawów charakterystycznych dla doliny niesamowitości. Dzięki temu, z jednej strony chce się sympatyzować z Synthami, z drugiej, w pełni rozumie się i podziela niepokój przeciwników tej technologii. Tworzy to niesamowitą ambiwalencje uczuć podczas seansu, która wynagradza to, że sama fabuła, przynajmniej w wyemitowanych dotąd odcinkach, toczy się według schematycznego dla tego typu produkcji toru.

 

Mr. Robot

Umieszczenie w tym zestawieniu tytułu, który jak dotąd zaprezentował się tylko jednym pilotowym odcinkiem pewnie części z was się nie spodoba (także klawiatury w dłoń i do hejtu marsz, sam się podkładam!), ale co ja pocznę, że Pan Robot potrzebował tylko tego jednego epizodu, by mnie zachwycić i zostawić wyczekującego z napięciem ciągu dalszego.

Elliot Alderson to młody, cierpiący na zaburzenie lęku społecznego geniusz komputerowy, który pracuje jako spec od zabezpieczeń komputerowych. Wśród jego klientów znajduje się największa korporacja na świecie, której chłopak prywatnie nienawidzi. Elliot w wolnym czasie między pracą hobbystycznie zajmuje się hackowaniem ludzi i, jeśli znajduje w ich danych coś mocno nieetycznego, wydawaniem swoich celów organom ścigania. Nietypową rutynę jego życia pewnego dnia zakłóca tajemniczy Mr. Robot (w tej roli Christian Slater), który, jak się okazuje, przewodzi grupą hakerów stawiających sobie za cel zniszczenie korporacji, w której Elliot odpowiada za zabezpieczenia. Pan Robot chciałby w ten sposób wywołać efekt domina, który uwolniłby ludzi z więzień, jakie stanowią dla nich niespłacone kredyty, a Elliotem targają wątpliwości, czy powinien grupie Mr. Robota pomóc, czy raczej ich powstrzymać.

Co sprawiło, że po raptem jednym odcinku uznaję Mr. Robot za hit? Dwie rzeczy. Po pierwsze, Rami Malek perfekcyjnie zagrał aspołecznego Elliota, w którego zachowaniu miesza się urocza nieporadność w kontaktach międzyludzkich, prostoduszność, silny kompas moralny, odpychające zachowania i niezrozumiany geniusz. Samo obserwowanie bohatera podczas codziennych czynności jest tak ciekawe, że kiedy status quo głównego bohatera zaczyna się zmieniać, to widz jest niemal rozczarowany tym, że rozwój fabuły odrywa go od dziennej rutyny. Druga rzecz to dopracowanie kwestii hackingu – naprawdę miło ogląda się serial, którego twórcy doszli do wniosku, że łamanie zabezpieczeń komputerowych można przedstawić ciekawie i jednocześnie realistycznie, bez silenia się na nie wiadomo jakie urozmaicenia wizualne, bo przecież widz na pewno się znudzi jak przez 15 sekund będzie musiał patrzeć na czarny ekran monitora z białymi literkami. Mr. Robot nie traktuje odbiorcy jak idiotę i ma to bardzo pozytywny wpływ na jego odbiór. Poza tym, nie da się ukryć, że koncept uwolnienia ludzi z kredytowych więzień to temat mocno na czasie, zwłaszcza po frankmageddonie.  

Czarny Wilk
3 lipca 2015 - 11:02