Pamiętacie Skunk Anansie? W drugiej połowie lat 90-tych robili niezły dym na polu z alternatywnym rockiem. W tle trójka zdolnych instrumentalistów, a za mikrofonem charyzmatyczna, łysa, obdarzona potężnym głosiskiem Skin. Trochę ich słuchałem, trochę lubiłem, potem zniknęli na kilka długich lat, by wskrzesić zainteresowanie zespołem w roku 2009. Po wydaniu kompilacji hitów na rynku pojawiły się dwa premierowe albumy, aż dotarliśmy do dzisiaj. Do najnowszego krążka zatytułowanego Anarchytecture.
Skoro o albumie zdecydowałem się napisać, wniosek może być jeden. Dobrze się tego słucha i jest to pewne zaskoczenie, bo powrót Brytyjczyków (albumy Wonderlustre i Black Traffic) niespecjalnie mnie ujęły. Tymczasem Anarchytecture, choć złożone z dokładnie tych samych składników, sprawia wrażenie płyty nagranej z wielką radością, co potem przekłada się na radochę u słuchacza. Główna w tym zasługa faktu, że nowe Skunk Anansie jest mało pop-rockowe. Na 11 kompozycji tylko trzy są typowymi balladami, zaś reszta mniej lub bardziej elektryzuje gitarową energią. Oczywiście Skin i koledzy nie przekraczają żadnych granic, nie wymyślają koła na nowo, nikogo nie straszą. To jest bardzo przystępna, ale jednocześnie bardzo satysfakcjonująca muzyka.
Na Anarchytecture znajdziecie typowe, radiowe, rockowe hiciory, które będą rozgrzewać ludzi na koncertach (Beauty Is Your Curse, That Sinking Feeling), typowe dla Skunk Anansie, wypełnione trudami miłości pościelówy (choć nawet najlepsza w tym względzie piosenka Without You nie ma startu do klasyków w rodzaju Secretly) i najfajniejsze na albumie: Victim z nieustannie rozpędzającą się gitarą w tle, agresywne, instrumentalne i zdecydowanie za krótkie Suckers!, które stanowi wstęp do We Are The Flames (najciekawszego aranżacyjnie kawałka na płycie). Zaskakująco solidna rzecz na początek roku.
Zakładam, że nowe Skunk Anansie trafiło do mnie właśnie dzięki swojej gładkości, lekkości i przewidywalności. Agresji sprzed lat tu nie uświadczycie (choć są jej echa), ale trudno być ciągle wkurzonym. To niezdrowe. I nawet jeśli teksty są smutne, to płyta wydaje się jakaś taka wesoła, a ja najwyraźniej dokładnie tego potrzebowałem, po tych smutnych muzycznie (i aktorsko) ostatnich tygodniach. Nie dołujmy się. Pląsajmy!