Nie czytałem książki Ballarda pt. Wieżowiec, ale to nie przeszkodziło mi czerpać wielkiej przyjemności z seansu filmu High-Rise. Ben Wheatley nie proponuje w swoim filmie niczego odkrywczego, ale w pewnym momencie musiałem sobie przypomnieć, że przecież siedzę w kinie. Każdy średnio rozgarnięty widz będzie rozumiał to, co się na ekranie dzieje i dokąd to wszystko zmierza, ale jednak zadziałało, trafiło i zostało. Czyli chyba sporo tych "ale". Recenzję zacząć czas.
Jest przyszłość, choć tak naprawdę jest rok 1975. Wyobraźcie sobie czterdziestopiętrowy wieżowiec, obok którego właśnie powstają cztery kolejne. Odsłonięta, pusta przestrzeń z wielkim parkingiem, gdzieś na obrzeżach Londynu. Zamierzeniem architekta jest samowystarczalność - w wieżowcu jest wszystko: od supermarketu i przedszkola, przez basen, po siłownię i boisko do squasha. A umieszczony na szczycie penthouse ma taki ogród, że niejedna palmiarnia chciałaby być takim otoczona. Oczywiście są też mieszkańcy - im bogatsi, tym wyżej mieszkają, wszak widok jest nieprzeciętny. Społeczność wybrana, poniekąd elitarna, odizolowana od reszty społeczeństwa. Chcielibyście się tam wprowadzić?
Doktor Robert Laing chciał. A nawet pewnie musiał, bo pragnienie ucieczki od smutnej przeszłości było zbyt silne. Zajął mieszkanie na 25 piętrze, zaczął poznawać sąsiadów i rządzące budynkiem zasady. Na samym dole mieszkają rodziny, które zapychają zsypy na śmieci i zużywają za dużo prądu. Po środku są ludzie przeciętni, może nawet ogarnięci, a im wyżej, tym łatwiej o snoba, pseudo-arystokratę. W takim tyglu musi dochodzić do spięć i tarć, to nieuniknione. Niektórzy codziennie opuszczają budynek i jadą do pracy, inni zapuścili tak głębokie korzenie, że prawdziwy świat obserwują tylko przez okno. Wydarzy się impreza, zebranie, problem z budynkiem. Nic niezwykłego, ale przecież to wysoka konstrukcja, zamknięta społeczność i zbyt wiele różnic na zbyt małej powierzchni.
Ben Wheatley świetnie wykorzystuje wszystkie składniki swojego filmu, by wykreować przekonującą wizję upadku cywilizacji (ale w skali mikro). Wszak fakt, że zaraz wszystko weźmie w łeb, nie jest tajemnicą dla nikogo, kto widział zwiastuny, a nawet sam reżyser całą historię rozpoczyna krótką scenką z samego końca filmu, by potem wykonać manewr "3 miesiące wcześniej" (co było, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnym zabiegiem). Innymi słowy - wiadomo, czego się spodziewać, ale i tak każda kolejna minuta filmu tylko podkręca zainteresowanie.
High-Rise to film – o dziwo – całkiem mądry i życiowy. Wszystkie zaprezentowane rzeczy są posunięte do ekstremum, ale mimo wszystko nie są zupełnie oderwane od rzeczywistości. Postacie zaludniające wieżowiec są takie, jakich się spodziewamy. Dziki maczo zdradzający żonę, ale jednocześnie dbający o rodzinę. Oderwany od rzeczywistości (s)twórca budynku, jego bogaci kompani, szare myszki, atrakcyjna, choć pusta wewnątrz sąsiadka i wreszcie on, pan doktor. Główny bohater. Niby pozytywny, ale nie do końca. Dobrze wygląda jego ekranowa miotania, a wszystko zasługą aktorskiego talentu Toma Hiddlestona. partnerujący mu Jeremy Irons, Sienna Miller czy Luke Evans nie przynoszą wstydu swej profesji.
Do powyższego dodajmy przepiękną sferę wizualną (doskonałą decyzją było zostawienie czasu akcji w latach 70-tych, dzięki czemu wszystko wygląda po prostu najlepiej), orkierstrowo-niepokojącą muzykę Clinta Mansella, świetny cover ABBY w wykonaniu Portishead (którego nie usłyszymy nigdzie poza filmem, a szkoda) i szczyptę humoru w najmniej spodziewanych momentach, a dostaniemy po prostu bardzo dobry film. Chyba najlepszy w karierze reżysera.
PS High-Rise może się pochwalić zestawem najładniejszych plakatów, jakie ostatnio widziano w oficjalnym kinowym obiegu