Fani gier ochoczo witają każdą nową produkcję w której można wcielić się w czarny charakter, w kinematografii od dawna wielką popularnością cieszą się obrazy w których możemy śledzić losy mafii czy seryjnych morderców. Czarne charaktery zazwyczaj dużo bardziej złożone w swojej moralności i nie tak naiwne jak większość protagonistów od zawsze cieszyły się sporym zainteresowaniem. Tym bardziej nic dziwnego, że Suicide Squad od początku jawił się jako projekt mający sporo potencjału. Czy jednak faktycznie dostaliśmy film z super łotrami?
Bez obaw, poniższy tekst pozbawiony jest jakichkolwiek spoilerów.
Gdy dowiedziałem się, że powstaje produkcja w którym główną rolę będą grali „ci źli”, w głowie pojawiła mi się wizja filmu pełnego emocji i chorego gówna godnego miana antagonistów z DC. Świetna okazja aby ponownie zakwestionować czarno-białą wizję świata na miarę Watchmen, pokazując co siedzi w głowach tych po przeciwnej stronie barykady. Widać, że twórcy w jakimś stopniu wiedzieli, że to trzeba zrobić. Szkoda, że w tak płytki i prosty sposób.
Na początku zapowiadało się całkiem nieźle, niektóre sceny faktycznie posiadały jakąś moc i ciężar. Ale dosyć szybko okazało się, że cały potencjał na ciężki, brutalny i pełen czarnego humoru film został zmarnowany. Twórcy cały czas każą uwierzyć nam na słowo, że mamy do czynienia z wątpliwymi w swej moralności czarnymi charakterami, nie dając jednak odczuć tego na własnej skórze. Zamiast bandy oprychów dostaliśmy grupę trochę innych superbohaterów, którym po prostu przypięto łatki "tych niedobrych". I chociaż całośc wyszła dośc sympatycznie, cóż... nie o to chodziło.
Nie ma co się sprzeczać, najjaśniejszym punktem i najlepszym powodem do wybrania się na seans była postać Harley Quinn grana przez Margot Robbie, która bardzo szybko kradnie seans dla siebie. Twórcy dobrze wiedzieli co jest ich najsilniejszą kartą. Klejnot tak błyszczący, że przyćmił resztę składu, w którym po chwili wyraźnie widać podział na tych, którzy mają coś do powiedzenia i przydupasów którzy ciągną się z tyłu i czasami powiedzą czy zrobią coś śmiesznego. A wielka szkoda, bo każda postać z ekipy miała potencjał aby stać się czymś więcej. Z samym śmianiem się wychodziło różnie. O ile przy większości gagów faktycznie pojawiał się uśmiech, również dzięki wyjątkowo sympatycznemu i udanemu Boomerangowi, to przy każdej kwestii takiego Killer Crocka pojawiał się u mnie tylko wyraz zażenowania i politowania. No i skoro już mowa o śmianiu się, to trzeba koniecznie wspomnieć o słynnym błaźnie.
Tam gdzie Harley musi być i Joker. To chyba jedyny powód dla którego pojawił się w filmie. Inne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy to, że twórcy jak uparte dziecko koniecznie chcieli zrobić jednego z najbardziej charyzmatycznych charakterów po swojemu. Smutne, że choć Jared Leto wywiązał się ze swojego zadania całkiem nieźle to… nie ma to żadnego znaczenia. Bo wspomniany pajac największą rolę odegrał tylko w zwiastunach. W samym filmie otrzymał zaledwie kilka minut i posłużył głównie jako wyjaśnienie motywacji Harley Quinn. Mimo wszystko ciekawie było obejrzeć Jokera w roli kochanka tym bardziej, że wszystkie sceny z ich udziałem były wręcz hipnotyzujące. Co do komiksowej słuszności tej wersji, słyszałem skrajne opinie, ja sam zostawię temat znawcom.
O fabule ciężko powiedzieć coś więcej. Po sekwencji skompletowania drużyny wydarzenia na ekranie toczyły się jak w liniowej grze komputerowej: Początek misji, idziemy przed siebie rozwalając hordy identycznie wyglądających przeciwników, od czasu do czasu cut scenka i na końcu final boss, który również nie doczekał się jakiegoś większego ładunku emocjonalnego czy ciekawej historii. Wyraźnie całość była jedynie pretekstem do rozróby. Zupełnie nietrafionym elementem dla mnie było stworzenie antagonisty w oparciu o magię, który nijak nie pasował do w większości pozbawionych przecież super mocy bohaterów. Przeciwnicy w jak największym stopniu pozbawieni krwi i ludzkich cech niczym kitowcy z Power Rangers, wyraźnie mieli zaniżyć poziom brutalności. Gdyby chociaż oprawa dźwiękowa próbowała to nadrobić.
Nęcące nasze uszy w zwiastunach brzemiennie klasycznego rocka obiecywało nam sympatyczne poczucie nostalgii kontrastujące z rozróbą. W efekcie końcowym przez pierwsze fragmenty filmu miałem wrażenie jakby ktoś niezdecydowany przeglądał playlistę na Spotify. Ciężko jednak nie uśmiechnąć się słyszać stare i lubiane hity. Szkoda, że muzyka uprzyjemnia nam głównie początkowe sekwencje w których poznajemy bohaterów. Podczas dalszej jatki słychać już głównie podniosłe, typowe dla filmów akcji brzmienie. Ktoś tutaj poszedł po prostu na łatwiznę przy montażu. I odnosi się to nie tylko do muzyki. Chaos w układaniu scen, wiele z nich pojawiało się bez żadnego uzasadnienia. Miałem wrażenie, jakby wiele z nich powstało tylko na potrzeby uatrakcyjnienia zwiastunów.
Chociaż cały seans przesiedziałem z lekkim niesmakiem na twarzy, muszę przyznać, że film miał swoje momenty, głównie dzięki Harley Quinn. W samym klimacie wyszedł bardzo nie równy, bo chociaż na początku miał ambicję aby być czymś ciężkim, brutalnym i pełnym czarnego humoru, to szybko zostało to zdławione przez typową dla filmów o superbohaterach akcję. Byłoby to do przełknięcia, gdyby nie poczucie zmarnowanej okazji do stworzenia czegoś naprawdę ciekawego i odmiennego od tego co serwuje nam Marvel. A wyszło po prostu tak sobie.