Myślę, że skoro doczekaliśmy się czasów, w których wiele gier powstało głównie dla trybu multiplayer a tryb kariery/jednego gracza jest marnym dodatkiem to każdy wie o co chodzi w trybie kooperacji. Ja jestem posiadaczem konsoli i większość gier przechodzę właśnie na konsoli, dlatego bardzo szybko przekonałem się na własnej skórze o przydatności drugiego gracza.
I nie chcę tutaj wyskakiwać z Fifą, Forzą czy innym Tekkenem. Tego typu gry od dawien dawna są głównym powodem dla którego ludzie kupują dodatkowego pada. Mówię tu o grach, do których moim zdaniem nie ma sensu przysiadać samemu. Dlaczego? Bo każdy chyba spotkał się z grą, która jest zwyczajnie średnia, (albo może nawet okropna) gdy gra się w nią samemu, ale kiedy dysponujemy drugim padem i kolegą (lub jak w moim przypadku – dziewczyną) to gra okazuje się znacznie lepsza.
A że zawsze lubiłem czytać różnie listy i zestawienia a konsolę obecnej generacji mam już te kilka lat to uznałem, że podzielę się swoimi przemyśleniami na temat kilku tytułów.
Jest masa gier, w któych chodzi wyłącznie o zabijanie i o tym nie muszę nikogo uświadamiać, zwłaszcza na portalu poświęconym elektronicznej rozrywce. W dodatku są gry w których zabijamy na ilość i są nawet gry, w których chodzi o „jakość” – dla każdego coś się znajdzie. Są nawet gry, w których sami możemy sobie wybrać czy jesteśmy rycerzem w lśniącej zbroi czy raczej złym i potężnym tyranem, żerującym na maluczkich (np. Fable), albo czy jesteśmy bardziej bóstwem miłosiernym, czy sadystycznym (Black & White).
Jednak jest masa gier, w których zabijanie nie jest nawet celem pobocznym a szkodzi nam, bo oddala nas od naszego głównego celu, kosztuje nas pieniądze i dobre notowania a nawet – kończy rozgrywkę. Ale mimo to często to robimy z uśmiechem na ustach. Dlaczego więc doszukujemy się w niegroźnych produkcjach narzędzi zagłady?
Przeglądając współczesny internet można natrafić na setki postów na temat kobiet, które grają w gry, albo o tym, jak wspaniale byłoby być z dziewczyną, która nie dość, że nie ma nic przeciwko naszemu hobby to jeszcze dzieli pasję do gier z nami. Ja wielokrotnie słyszałem jak moi znajomi wspominali o tym, że chcieliby tak jak ja grać z własną dziewczyną w gry.
Więc teraz pytanie: Czy związek kobietą-graczem to na pewno dobry pomysł?
Chyba większość z graczy kojarzy słowo Speedrun, prawda? Na wszelki wypadek wytłumaczę krótko: speedrun to pojęcie, które służy do określenia przejścia (lub nagrania, które jest zapisem takiego czynu) konkretnej gry w jak najkrótszym czasie. Oczywiście – bez żadnych nielegalnych wspomagajek typu trainery czy kody. Niewiele da się powiedzieć więcej na ten temat, poza tym, że mnie osobiście często takie zapisy odbierają mowę, bo uświadamiają mi jaki jestem słaby w te klocki. Dla przykładu wczoraj widziałem filmik, w którym pewien gracz pokonuje całe Dark Souls w... 1:27:50.
Różnie ludzie reagują na takie zapisy – zakładam, że większość (tak jak ja) z ludzi, którzy mieli ten niewątpliwy zaszczyt zagrać w Dark Souls pomyślało sobie „Łał. Facet to ukończył szybciej niż ja tworzę postać”. I mnie później naszła także inna refleksja – po co marnować prawie półtora godziny swojego życia (nie wspominając o miesiącach trenowania do tego wyczynu) na szybkie przebiegnięcie tak złożonej gry?
Alan Wake jest dla mnie grą dziwną - to jedyna gra, do której przekonywałem się tak długo. Przeszedłem od totalnej pogardy dla tego produktu do może nawet lekkiej fascynacji. Dlaczego? Bo w pierwszym odruchu skupiłem się na rozgrywce i dostrzegłem w niej tylko i wyłącznie elementy Maxa Payne'a. Dopiero potem zacząłem chłonąć ten klimat, fabułę i muzykę, czytać strony manuskryptu i dostrzegać różne „smaczki”.
Wtedy to właśnie zrozumiałem, że Alan Wake jest grą dla mnie dobrą i wciągającą (może nawet tylko) z powodu wszelkich nawiązań i inspiracji. Nawet na okładce gry piszę, że autorzy się inspirowali Stephenem Kingiem i Davidem Lynchem, ale w praktyce gdybyśmy rozebrali grę z wszystkich rzeczy, które są prawie żywcem wzięte serialu Twin Peaks, twórczości Stephena Kinga czy H.P Lovecrafta, obu części gry Max Payne, które wyszły ze stajni Remedy lub wszystkich pomniejszych nawiązań to zostałoby nam... no właśnie, co?
Chyba większość z was lubi, tak jak ja, poczytać sobie komentarze innych ludzi mając jakąś opinię w danym temacie. Zwłaszcza jak to negatywna opinia na jakiś temat. Pamiętam, że po Suicide Squad pierwsza myśl była "WTF" a potem, po długiej pustce jeśli chodzi o myśli, nastąpiło przeglądanie na zmianę Metacritic i IMDB w poszukiwaniu ludzi, którzy potrafią opisać co czuję.
I tak przeglądając co miesiąc komentarze na Facebooku pod "W tym miesiącu w ramach abonamentu PlayStation Plus dostaniemy..." zredefiniowałem sobie pojęcie "przesada". I tak utwierdzam się w przekonaniu, że ludzie potrzebują problemów a nie rozwiązań problemów. I tak sobie cichutko wzdycham.
W sekcji poświęconej na komentarze w moim poprzednim wpisie wywiązała się mała dyskusja - zupełnie nie na temat. Znajomy z forum (z którym kontakt mi się urwał dobry rok temu) spytał czy wciąż palę daną markę papierosów. W tym momencie powiedziałem mu coś, w co większości ludzi nie uwierzy: ponad rok temu przeczytałem książkę i przestało mi się chcieć palić, więc od tego momentu nie palę.
Co śmieszne – to najprawdziwsza prawda. I mam kilku znajomych, którzy mogą potwierdzić moje słowa. Ale jakieś dwa lata temu „historia o książce, od której nie chce się palić” była dla mnie równie prawdopodobna, co historia o wampirze, który był tajnym szpiegiem nazistów.
Jako wciąż dość świeży posiadacz Playstation 3 i 4 w kolekcji staram się nadrobić wszystkie pozycje, których jako wcześniejszy entuzjasta Xboxa 360 i posiadacz PC mogłem pomarzyć. Próba ugryzienia kultowego Metal Gear Solid była tylko kwestią czasu, gdyż chyba nie ma gracza na świecie, który zwie siebie graczem a o serii nigdy nie słyszał. No ale zanim dojdę do najbardziej przeze mnie wyczekiwanego Snake Eater, trzeba wrócić do korzeni...
Jak się miewa teraz Tactical Espionage Action po prawie 20 latach od daty wydania?
Myślę, że każdy z was ma za sobą przynajmniej jeden wyjątkowo nieudany zakup, który wspomina z niesmakiem latami. I nie chodzi tu tylko o gry, ale również o książki, filmy, elektronikę czy nawet żywność. Jednak niesmak po zmarnowanych 7 czy nawet 10 złotych po kupnie kanapki w znanej sieci restauracji typu fast-food przy refleksji "Na obrazku wydawała się większa" ma się nijak do zmarnowanej jednorazowo grubszej gotówce (bo ceny od 150 do 300 złotych to dla studenta już kwota, przez którą trzeba ograniczyć się z innymi przyjemnościami na pewien okres czasu) dla kilku godzin zabawy zakończonych gorzkim "To wszystko?".
Ja wiem, że mam takich nieprzyjemnych zakupów przynajmniej tuzin za sobą - od premierowej wersji Xboxa 360 Premium (która to wersja do bezawaryjnych nie należała) po kilkanaście gier. Stąd pytanie- czy naprawdę warto kupować coś w dzień premiery?
Ostatnio przeglądając internet natrafiłem na bardzo ciekawą historię nauczyciela-gracza, który opisuje swoją metodę łączenia przyjemności z pracą, na którą wpadł po 16 latach doświadczenia zawodowego jako nauczyciel w stanie Indiana. Zapragnął zmienić swoją klasę w grę wideo opartą o gry Dungeons and Dragons i systemem osiągnięć. To miało zachęcić jego podopiecznych nie tylko do sięgania po gry typu RPG, ale przede wszystkim do wytrwałej i ciężkiej pracy, która miała być wynagrodzona – tak jak w grach jest wynagradzana – od razu.
Bo jak sam mówi – gry propagują czytanie, pomagają w radzeniu sobie z problemami i dają poczucie spełnienia do którego chce się dążyć. I jak sam mówi – nie jest pierwszym nauczycielem, który wpadł na taki pomysł, ale może jego system będzie najlepszy?
Ostatnio pisałem o moich ulubionych nawiązaniach do kultury masowej w grze Alan Wake więc teraz chciałbym skupić się na serialu, który tam wymieniłem. Serial jest dość stary i nie emitowany (na chwilę obecną) na żadnej znanej mi stacji, więc jeśli nie znacie nikogo kto jest fanem takich klimatów a miał magnetowid i odkodowaną Cyfrę + w latach 90, to jedyną znaną drogą do zgłębienia jego oryginalności jest zakupienie go – na szczęście na allegro są dostępne przeróżne wersje wszystkich serii oraz filmu pełnometrażowego.
There is a fifth dimension beyond that which is known to man. It is a dimension as vast as space and as timeless as infinity. It is the middle ground between light and shadow, between science and superstition, and it lies between the pit of man's fears and the summit of his knowledge. This is the dimension of imagination. It is an area which we call the Twilight Zone.
Czy kiedykolwiek chciałeś prowadzić dziennik, ale nie miałeś do tego zapału? Albo po prostu po 2-3 wpisach zapomniałeś o tym i przypomniałeś sobie w momencie, w którym należałoby zaczynać wszystko od nowa?
A co gdybyś codziennie dostawał wiadomość e-mail z prostym „Jak Ci mija dzień?” i jedyne co musiałbyś zrobić, to odpisać na tego maila a wszystko zostanie zapisane w Twoim prywatnym dzienniku?
Po ilości (głównie negatywnych) komentarzy dotyczących Minecrafta na forum, można chyba bezpiecznie przyjąć, że każdy mniej lub bardziej mechanikę tej gry rozumie, a co za tym idzie - nie ma powodu na tłumaczenie co tam się robi.
Dlaczego wspominam o Minecrafcie? Gdyż moje dzisiejsze lato z padem zaczynałem właśnie od Minecrafta. I tak tworząc ten kolejny świat, eksplorując go od zera, szukając strategicznych pozycji na lepiankę i kopalnie a potem bijąc drzewa, biłem się równocześnie z myślą, że już bardziej marnować dzisiejszego dnia nie mogę.
Czerwiec. Godzina 17:20. Kraków. Korek samochodowy z widoku uczestnika ruchu drogowego. Bawimy się klimatyzacją, słuchamy w radiu ostrzeżenia o korkach, wzdychamy, zmieniamy kasety czy też płyty, wzdychamy dalej. Czasem coś ruszy do przodu, lakonicznie poruszamy maszyną do przodu o te parenaście centymetrów. Myślami jesteśmy ciągle w pracy.
Mija trochę czasu i zaczynamy fantazjować o prędkości. I to jakiejkolwiek prędkości. Widzi otaczające auta i się zaczyna zastanawiać nad tym, kto by wygrał, gdyby nagle paliwo było za darmo, ograniczeń nie było a możliwości – owszem. No właśnie... kto by wygrał, gdyby wyścigi były tu i teraz?