Myślę, że skoro doczekaliśmy się czasów, w których wiele gier powstało głównie dla trybu multiplayer a tryb kariery/jednego gracza jest marnym dodatkiem to każdy wie o co chodzi w trybie kooperacji. Ja jestem posiadaczem konsoli i większość gier przechodzę właśnie na konsoli, dlatego bardzo szybko przekonałem się na własnej skórze o przydatności drugiego gracza.
I nie chcę tutaj wyskakiwać z Fifą, Forzą czy innym Tekkenem. Tego typu gry od dawien dawna są głównym powodem dla którego ludzie kupują dodatkowego pada. Mówię tu o grach, do których moim zdaniem nie ma sensu przysiadać samemu. Dlaczego? Bo każdy chyba spotkał się z grą, która jest zwyczajnie średnia, (albo może nawet okropna) gdy gra się w nią samemu, ale kiedy dysponujemy drugim padem i kolegą (lub jak w moim przypadku – dziewczyną) to gra okazuje się znacznie lepsza.
A że zawsze lubiłem czytać różnie listy i zestawienia a konsolę obecnej generacji mam już te kilka lat to uznałem, że podzielę się swoimi przemyśleniami na temat kilku tytułów.
Hunted: The Demon’s Forge
Wiedząc o tej grze tylko tyle, że jest to (oczywiście w sporym uproszczeniu) hybryda świata Magii i Miecza z mechaniką Gears of War możemy być pewni tylko jednej rzeczy: trybu współpracy. I to całkiem przyjemnego.
Że tytuł jest ciut mniej znany to opowiem może co nieco o nim. W grze wcielamy się w jednego z dwóch podróżujących ze sobą najemników: Caddoca – człowieka wojownika, który w tym duecie uchodzi za bardzo rozważnego i ostrożnego lub E’larę – elficką łuczniczkę, która jest wiecznie żądna krwi i podejmowania ryzyka. Krótko po tym gdy ich poznajemy trafiają na podejrzaną pół-martwą istotę, która przedstawia nam się jako Seraphine i przyjmujemy misję, którą nam zleca – oczywiście za obietnicę sporego zysku. Jak się później dowiadujemy, aby ukończyć powierzone nam zadanie będziemy musieli pokonać prawię całą armię orko-podobnych stworzeń zwanych Wargarami. W skrócie – jest co ciąć i siekać.
Zróżnicowanie naszych postaci jest dość ciekawie wykorzystywane – mimo, że wojownik posiada kuszę a łuczniczka sztylet to są zdecydowanie lepsi ze swoją bronią dominującą, i ich broń dodatkowa wychodzi. Jak się łatwo domyślić będą ciężkie przeszkody, które trzeba pokonać korzystając z głównych zalet wybranej postaci. I o ile da się to ogarnąć będąc tylko jedną osobą, to zdecydowanie większa frajda jest, kiedy nie musimy myśleć za dwóch. No i do tego czary, które są naprawdę pomocne – zwłaszcza, gdy są używane do zaczarowania miecza/łuku naszego partnera.
Czy są lepsze produkcje? Zdecydowanie – Hunted, niestety, posiada wiele mankamentów, które potrafią wzbudzić pokpiwający uśmieszek na twarzy a czasem może nawet grymas zniesmaczenia. Jednak grę da się dostać za stosunkowo małe pieniądze a niedociągnięcia przełknąć, więc jeśli mamy znajomego, który chciałby zobaczyć Army of Two w świecie Skyrima, może warto spróbować?
W każdym razie wniosek jest jeden – za taką cenę naprawdę warto przemyśleć propozycję współpracy na warunkach Bethesdy, bo jestem pewny, że znajdzie się kilku śmiałków, którzy przyznają mi rację, kiedy powiem, że dobrze rozplanowana współpraca potrafi dać sporo satysfakcji.
No i w dodatku na podzielonym ekranie grafika mniej przeszkadza.
Fable III
Mało jest rzeczy, które jestem w stanie pochwalić w trzeciej odsłonie baśni studia Lionhead. Nie będę się specjalnie rozpisywał na temat mojej pogardy tym tytułem. Dlaczego? Bo zawsze tłumacząc moje rozgoryczenie ostatnią częścią kończy się na pięknym wywodzie na 2-3 strony A4, w którym opisuje moją fascynację pierwszymi dwoma częściami i moje poszukiwanie choćby kilku zalet części trzeciej. Summa summarum: Nie polecam.
Jeśli jednak posiadacie tą grę albo mimo wszystko chcecie jej dać szansę a widzicie w niej tylko zmarnowany potencjał na arcydzieło (tak jak ja) – dajcie znajomemu pada. Czy fabuła wtedy stanie się znośna? Niestety nie – gra dalej będzie tak samo beznadziejna w 90%, ale trzeba jedną rzecz przyznać: Jest coś co twórcy polepszyli w tej części w porównaniu do poprzednich części (poza dość ciekawym systemem łączenia czarów i kilkoma drobiazgami w sanktuarium) i jest to właśnie gra na podzielonym ekranie.
Co uległo zmianie? Ano to, że teraz kooperacja wygląda mniej-więcej tak jak w Dark Souls – postać naszego znajomego zaszczyca nasz świat i pomaga nam w naszych przygodach. Jeśli nasz znajomy gra na swoim koncie i ukończył grę swoją postacią, to gdy się przyłączy do naszej gry zachowa wszystko – bronie, ciuchy, umiejętności i złoto. I o ile w poprzedniej części aby się przyłączyć musieliśmy tworzyć nową postać, która służyła nam tylko na chwilę (wybieraliśmy płeć, „charakter” i podział złota), o tyle tutaj działamy dwoma pełnoprawnymi postaciami - dzielą się złotem i doświadczeniem, mogą kupować sobie rzeczy, wysyłać sobie prezenty, zmieniać wygląd, biegać po sanktuarium i tak dalej, i tak dalej...
Oczywiście przyłączenie się znajomego owocuje w nowe problemy i absurdy a do tego rozgrywka robi się wręcz abstrakcyjnie łatwa, ale łączenie ataków w dwie osoby znacznie poprawia zjadliwość tej gry.
Army of Two i Army of Two: The 40th Day
Gdyby ktoś się nie spotkał wcześniej z tym tytułem to już tłumaczę: Army of Two to gra, w której wcielamy się w jednego z dwóch najemników pracujących ze sobą – Riosa i Salema. Podczas gry jeździmy po świecie we dwójkę i wypełniamy misje zlecone nam przez agencję.
I teraz ktoś może spytać „Ale w takim razie dlaczego jako posiadacz X360 nie podałeś tutaj serii Gears of War? Przecież tam też cały czas biegasz z partnerem, strzelasz do wrogów i masz dużo momentów, w których współpraca między wami może polepszyć sytuację.”
Są dwa powody:
Przede wszystkim: Army of Two jest bardziej nastawiony między współpracę między Salemem i Riosem niż Gears of War na współpracę między Dominiciem i Marcusem. O ile w Gears of War nasi bohaterowie osłaniają się w czasie walki czy wybierają dwie drogi, aby jeden osłaniał drugiego to w Army of Two mamy pełno momentów, w których musimy skorzystać z pomocy partnera – od prostego „Ja chodzę z tarczą a ty strzelasz” po „Ja się poddam a ty ich zdejmij”.
Drugi powód to panel „kontroli nad partnerem”. Mimo, że twórcy zapewniali o naprawdę innowacyjnej sztucznej inteligencji naszego partnera to w praktyce miałem wrażenie, że nasz partner robi tylko to co mu każemy i uczenie się nowych sztuczek idzie mu bardzo topornie – jeśli każemy mu pasywnie stać to nie ruszy się z tego miejsca co by się nie działo a jeśli każemy mu szarżować przed siebie to będzie biegł przed siebie strzelał aż go nie zabiją.
To, że musiałem jednym okiem rejestrować jego działania, aby nie zaskoczył mnie napis „Koniec Gry” (kiedy to ja się dopiero rozkręcam) odbierało mi przyjemność z gry – częściej myślałem o tym, żeby ustawić go gdzieś w kącie podczas gdy ja wszystko załatwię niż o jakimś realnym zastosowaniu jego talentów.
Natomiast w kooperacji gra sprawuje się świetnie i naprawdę jest kilka momentów, w których dialog z naszym partnerem przydaje się i daje bardzo pożądany efekt. Od głupiego osłaniania po zachodzenie wroga „od tyłu”. W skrócie ma swoje wady. Jeśli nie grasz przez sieć i nie masz drugiego pada – zdecydowanie można sobie odpuścić. Ale jeśli masz z kim grać to zastanów się czy nie warto dać szansę pierwszym odsłoną przed nadchodzącą premierą The Devil’s Cartel w przyszłym roku.
Resident Evil 5
Nie ma co ukrywać – to nie jest gra dla starych ludzi. Chyba nie znam nikogo, kto byłby w jakikolwiek sposób związany z poprzednimi odsłonami i jednocześnie zachwalał piątą część. I też trudno się dziwić choćby dlatego, że kontynuacja jednego z najbardziej znanych survival horrorów nie ma w sobie nic z horroru. W dodatku do irytujących wad dochodzi fabuła, która wielu nie przypadła zupełnie do gustu no i przede wszystkim – nasz partner. A raczej Partnerka.
Sheva, mimo tego, że została zrobiona bardzo ładnie i gdy po raz pierwszy grałem w „piątkę” okrzyknąłem ją najładniejszym zlepkiem pikseli imitującym kobietę jaki widziałem, bardzo szybko staje się głównym powodem, dla którego nie chcemy kontynuować naszej potyczki. I po 2 rozdziałach doskonale rozumiemy, dlaczego większość ludzi daje jej tylko medykamenty.
Rozwiązanie tego problemu jest jednak bardzo proste – trzeba zaprosić koleżankę/kolegę do wspólnego radowania się z eksterminowania zombie. Oczywiście nie załatwi to problemu z „niestrasznością” tej odsłony, czy z fabułą, ale dostajemy wtedy całkiem fają strzelaninę na dwóch graczy, przy której bardzo przyjemnie upływa czas. A że poziomy trudności są 4 i zostajemy oceniani za to jak nam poszło na danej mapie – jest co opanowywać.
Minecraft
Moja dusza wiecznego dziecka i fascynacja klockami LEGO każe mi przynajmniej wspomnieć o tym tytule.
Można spokojnie powiedzieć, że każda z opisanych przeze mnie gier w tym tekście dzieli graczy na dwie skrajne grupy: tych, którzy dany tytuł kochają i na tych, którzy nim gardzą. W pełni świadomy tego narażę się niektórym antyfanom jeszcze bardziej i opiszę tutaj grę, która (moim zdaniem!) zyskała bardzo dużo trafiając na konsole z funkcją na podzielony ekran.
Że nie ma sensu się rozpisywać na temat tytułu powiem jedno – kiedy byłem mały to nienawidziłem dzielić się klockami z innymi dziećmi, bo zawsze miały zupełnie inne koncepcje. Teraz wiem, że kiedy dojdziemy do kompromisu i opracujemy jeden wspólny plan, który mamy zamiar realizować przez najbliższe X godzin (lub dni) to gra się znacznie lepiej, buduje szybciej a ginie rzadziej. I mimo tego, że cena potrafi skutecznie odstraszyć jestem w stanie zapewnić, że jeśli ta gra nam się podoba, to po wielu godzinach spędzonych przed konsolą kładąc klocki będziemy wiedzieć, że to był udany zakup.