Prawdopodobnie większość z nas ma swoją ulubioną serię – czy to gier, czy filmów bądź książek – do której zawsze chętnie powraca i niezmiennie czerpie z niej wiele radości. W moim przypadku jest to budząca często skrajne odczucia trylogia Mass Effect autorstwa kanadyjskiego studia BioWare. Choć nie nawykłem do pisania typowo blogowych wypocin, to skrobanie o tej szczególnie mi bliskiej marce zawsze sprawia mi sporo przyjemności – dotychczas popełniłem bowiem 5 tekstów na jej temat (nie licząc niniejszego) i wciąż mi mało. Tym razem postanowiłem przedstawić kilka absolutnie subiektywnych powodów, dla których co roku powracam do pierwszych trzech odsłon serii Mass Effect i –pośrednio – dlaczego przed Mass Effect: Andromedą czeka nie lada wyzwanie, jeśli ma wyjść z cienia wyżej wspomnianej trylogii i stanowić jej godnego następcę.
Mimo dwóch tekstów traktujących o sekretach serii Mass Effect, które całkiem niedawno popełniłem, trylogia o Komandorze Shepardzie i załodze fregaty Normandia wciąż skrywa kilka interesujących tajemnic, jakie łatwo przeoczyć. Łacińska sentencja głosi: omne trinum perfectum, dlatego też przygotowałem trzecią i ostatnią część „Sekretów trylogii Mass Effect”. W niniejszym wpisie odkopuję smaczki nie tylko z samych gier, ale także wyjaśniam to i owo w oparciu o inne wydawnictwa, w tym komiksy i mobilnego spin-offa na iOS. Zapraszam do lektury wszystkich niebojących się spoilerów fanów cyklu Mass Effect.
Zakończenie gry Mass Effect 3 przez długi czas było obiektem kontrowersji i niezliczonej ilości krytyki ze strony jej fanów, uważających je za pełne dziur fabularnych i logicznych. Wśród osób rozczarowanych finałem Mass Effect 3 pojawiła się jednak grupa zwolenników tak zwanej Teorii Indoktrynacji, stanowiącej niejako odpowiedź na wiele z wyżej wspomnianych mankamentów, a także potencjalny, wyjątkowo interesujący zwrot akcji. W niniejszym tekście przypominam najciekawsze i najistotniejsze części rzeczonej hipotezy, niegdyś stanowiącej ostatnią nadzieję na lepsze zwieńczenie Mass Effect 3. Zapraszam zatem fanów i antyfanów serii Mass Effect na pełną ogromnych spoilerów podróż w niedaleką przeszłość.
Trylogia Mass Effect ma do zaoferowania znacznie więcej, niż przeciętny gracz jest w stanie odkryć – to fakt, z którym nie da się dyskutować. Tylko najbardziej dociekliwi i wytrwali fani serii są w stanie poznać każdy skrywany przez nią sekret. Bądźmy jednak szczerzy: kto ma czas i chęci na wielokrotne przechodzenie trzech gier? No właśnie, głównie absolutni fanboye (jak ja), którym granie w Mass Effect każdorazowo dostarcza sporo radości, dlatego też popełniam drugi tekst na temat sekretów trylogii Mass Effect. W pierwszym pisałem o kilku naprawdę interesujących kwestiach, choć w znakomitej większości dotyczących tego, co mogło być, a nie tego, co właściwie było. W niniejszej części „Sekretów trylogii Mass Effect” odwracam proporcje. Zapraszam zatem na (pełną spoilerów) wycieczkę do krainy rzeczy przeoczonych.
Kiedy trylogia Mass Effect została definitywnie zamknięta dodatkiem Citadel do Mass Effect 3, pewien epizod mojego życia również dobiegł końca. Trudno było mi się pogodzić z myślą, że to już koniec i że już nigdy nie będzie mi dane ratować galaktyki ramię w ramię z załogą fregaty Normandia. Zapoznawanie się z innymi mediami spod znaku Mass Effect co prawda łagodziło nieco ból, aczkolwiek tęskniłem przede wszystkim za interaktywnością gry komputerowej. W końcu zabrałem się za odkrywanie wszelkich smaczków związanych z oryginalną trylogią, w tym wyciętej zawartości, zarzuconych pomysłów czy nawet co bardziej interesujących detali, niekiedy powstałych przez przypadek. Nie skłamię, że momentami byłem naprawdę zaskoczony. Aby umilić Wam i sobie oczekiwanie na Mass Effect: Andromeda, które zapowiedziano podczas tegorocznych targów E3, proponuję niewielką wycieczkę w nieco słabiej udokumentowaną przeszłość. Niniejszy tekst zbiera najciekawsze w mojej ocenie „sekrety” trylogii Mass Effect (i oczywiście jest jednym wielkim spoilerem).
Jedni twierdzą, że był to mężczyzna, drudzy zaś wspominają o kobiecie. Każda z opowieści zapamiętała tę postać na swój własny sposób, każda mówi o zgoła odmiennych czynach i historii. Jedno natomiast w nich pozostaje niezmienne... pierwszy człowiek Widmo, pogromca Żniwiarzy, bohater galaktyki... Komandor Shepard.
Nawiązujący do serii Mass Effectmem internetowy wrzucony na fanpage jednego z polskich polityków wzbudził w internecie niemałą sensację. Niektórzy podejrzewali nawet, że to sprytny PR a sam zainteresowany nie jest graczem. W odpowiedzi, poseł Wipler umieścił zrzut ekranu przedstawiający czas poświęcony przez niego grze na platformie Origin. Media traktujące o grach odebrały to wszystko jako coś wyjątkowego, a tymczasem nie ma się czemu dziwić.
Kiedy ostatnio dopadły mnie wspomnienia, postanowiłem wrócić do dawno ogranych tytułów, aby zobaczyć, czy dalej są warte świeczki. Po świetnym Gothiku, którego odkurzyłem niedawno, przyszła pora na kolejne gry z mojej zapomnianej szafki – przedarłem się więc przez World of Warcraft, Wiedźmina, Black&White i odnalazłem coś, co dawno temu powodowało wypieki na policzkach. Otworzyłem jednego z moich pierwszych steelbooków i… połamałem jedną z płyt (połamałem to jednak za dużo powiedziane). Jakimś cudem udało mi się jednak ją uruchomić (chociaż instalacja trwała wieki) i mogłem znów zagłębić się w grę, którą uwielbiałem. Z tego też powodu dzisiaj mała zmiana formy: nie skupimy się na kompozytorze (chociaż o nim również kilka słów padnie), tylko na samej grze. Na świetnym Mass Effect.
Wciąż zdarza mi się obudzić ze szlochem w nocy, kiedy po raz kolejny śni mi się dramatyczny finał przygód Sheparda, rozegrany przeze mnie już – olaboga! – dwa lata temu. Pomijając ocenę ostatniego rozdziału przygód legendarnego komandora, najbardziej druzgocąca była dla mnie perspektywa rozstania się z tym złożonym uniwersum, które tak zachwycało mnie przez wszystkie lata. Nie mam trudności z przyznaniem, że jest to wirtualny świat, do którego bodaj najbardziej się przywiązałem w czasie mojej wielkiej kariery gracza, toteż kiedy pojawiła się wizja pisania w ramach Tematu Tygodnia o fantastycznych stworzeniach, zamiast siatkówek na gałce moich oczu, pojawiły się przelatujące niczym w maszynach hazardowych wizerunki asari, drellów czy innych krogan.
Część z Was spogląda na nową generację z podejrzliwością, czekając na ujawnienie się chorób wieku dziecięcego, obniżki cen, premiery lepszych gier. Inni – w tym ja – za nic mają racjonalne obawy i najchętniej zapadliby w głęboki sen, by obudziwszy się w piątek położyć swe łapska na pierwszej dostępnej w Polsce konsoli nowej generacji. Z pewnym rozrzewnieniem patrzę na półkę gier obejmującą tytuły z ostatnich siedmiu lat, a z dnia na dzień zbiera mi się na wspomnienia i podsumowania. Zanim jednak część z Drogich Czytelników przescrolluje listę na sam dół, by w polu komentarza nabazgrać pospiesznie „a dzie jezd Skyrim/Asasyn/Dark Souls?!?!11”, pozwólcie że przypomnę słowo klucz: subiektywizm. Sam tytuł artykułu sugeruje, że moim celem nie było stworzenie listy gier najlepszych, tylko takich, które zostawiły w branży trwały ślad, bądź to inspirując innych twórców do kopiowania zawartych w nich rozwiązań, bądź to będąc absolutnym „must playem” lub nawet system sellerem konkretnej maszyny. Kierując się takimi pobudkami, otrzymałem listę składającą się z szestastu pozycji. Ostateczna zasada selekcji była wręcz prostacka - wywaliłem tytuły, które mnie nie powaliły. Zostało tylko to, co mam przed oczami, gdy pada hasło "siódma generacja". Lecimy.