Dlaczego co roku wracam do trylogii Mass Effect - Meehow - 15 stycznia 2016

Dlaczego co roku wracam do trylogii Mass Effect

Dlaczego%20co%20roku%20wracam%20do%20trylogii%20Mass%20Effect

Prawdopodobnie większość z nas ma swoją ulubioną serię – czy to gier, czy filmów bądź książek – do której zawsze chętnie powraca i niezmiennie czerpie z niej wiele radości. W moim przypadku jest to budząca często skrajne odczucia trylogia Mass Effect autorstwa kanadyjskiego studia BioWare. Choć nie nawykłem do pisania typowo blogowych wypocin, to skrobanie o tej szczególnie mi bliskiej marce zawsze sprawia mi sporo przyjemności – dotychczas popełniłem bowiem 5 tekstów na jej temat (nie licząc niniejszego) i wciąż mi mało. Tym razem postanowiłem  przedstawić kilka absolutnie subiektywnych powodów, dla których co roku powracam do pierwszych trzech odsłon serii Mass Effect i –pośrednio – dlaczego przed Mass Effect: Andromedą czeka nie lada wyzwanie, jeśli ma wyjść z cienia wyżej wspomnianej trylogii i stanowić jej godnego następcę.

Wyrazisty protagonista

Trudno zaprzeczyć stwierdzeniu, że komandor Shepard jest nie tylko wyrazisty jako postać, ale jednocześnie oferuje graczowi sporą elastyczność fabularną, zachowując przy tym spójność i wiarygodność. Wcielając się w dowódcę fregaty Normandia, nasze wybory nie ograniczają się do biało-czarnych (w tym przypadku niebiesko-czerwonych) decyzji bądź ich iluzji. Nie tylko na różny sposób rozwiązujemy problemy czy konflikty, ale też mamy szansę tak czy inaczej ustosunkować się do spraw i zjawisk (np. wiary Ashley bądź sposobu rozmnażania asari). Tym sposobem budujemy swojego unikalnego Sheparda, z którym jesteśmy w stanie się utożsamić lub/i którego losy nie są nam obojętne. Może być on na przykład wyidealizowanym obrazem nas samych albo wręcz przeciwnie – osobą o zupełnie innych wartościach i usposobieniu. Jedno jest pewne: nie jest nijaki.

Jeśli chodzi o mnie, to przy każdym podejściu do trylogii starałem się wprowadzić jakąś odmienność względem poprzednich, np. w romansach, decyzjach czy stosunku do postaci i wydarzeń. Z czasem te „idealnie” rozwiązania zaczęły mnie nużyć, więc zacząłem świadomie popełniać błędy czy podejmować gorsze decyzje, aby moja postać musiała sobie z nimi radzić i żyć dalej (na moim poziomie fanboystwa chyba zacząłem sam wymyślać przemyślenia i emocje protagonisty). W pogoni za tak zwanymi happy endami zbyt często zapominamy, że smutne zakończenia też dają masę frajdy, nawet jeśli serwowana jest na łzawo. Według mnie szczypta goryczy nawet poprawia ich smak.

Stara gwardia

Bez Sheparda oraz innych postaci, które napędzają opowiadaną historię i czynią ją tak wciągającą, Mass Effect byłby pusty jak bęben. Od wielu gier odbijałem się w którymś momencie właśnie dlatego, że na nikim i niczym mi w nich nie zależało, a niecne plany ich mistrzów zła jakoś nieszczególnie mnie obchodziły. Na nic zdawała się zajmująca mechanika czy eksploracja, kiedy po prostu nie potrafiłem dobrnąć do końca przez to „wewnętrzne fuj”. Mass Effectowi potrafię wybaczyć uproszczoną mechanikę rozgrywki i eksplorację jak po sznurku za oferowane przez niego postaci, które wzbudzają we mnie prawdziwe emocje – pozytywne lub negatywne, ale autentyczne. Bądźmy szczerzy: sama opowieść o Żniwiarzach i cyklu galaktycznej zagłady nie jest szczególnie wyszukana i byłaby kolejną, mniej lub bardziej solidną, bajołerową sztampą, gdyby nie jej (anty)bohaterowie. Przejdźmy jednak do meritum.

(źródło: gry-online.pl)

Każde kolejne podejście do trylogii Mass Effect jest dla mnie jak spotkanie z przyjaciółmi sprzed lat. Może już nie tak emocjonujące, jak dawniej, ale wciąż chętnie się na takie wybieram co jakiś czas, aby chociaż w jakimś stopniu poczuć smak bezpowrotnie minionego czasu. Wiele można zarzucić studiu BioWare, ale z pewnością potrafiło (bo nie jestem pewien, czy nadal potrafi) tworzyć ciekawe, pozostające w pamięci postaci, z którymi dało się wytworzyć swojego rodzaju więź. Naprawdę nie sądzę, że za kilka lat ktoś będzie pamiętał o takim Żelaznym Byku lub wspominał go z łezką w oku, ale taki Legion czy Garrus albo Liara i Ashley to już inna para kaloszy.

Chwile zapadające w pamięć

Trylogia Mass Effect z pewnością ma momenty, które szczególnie zapadają w pamięć, czy to ze względu na wartką, zrealizowaną w iście hollywódzkim stylu akcję, czy chociażby przez emocje, jakie w danej scenie nam towarzyszą. W Mass Effect takie chwile szczególnie na mnie działają właśnie przez wyżej wspomnianą więź z bohaterami opowieści. Do tego swoje trzy grosze dodaje znakomita ścieżka dźwiękowa.

Znakomita ścieżka dźwiękowa

…jest tak znakomita, że zasługuje na swój własny akapit. Proszę wybaczyć łopatologiczne i nieprofesjonalne słownictwo, ponieważ jestem wielbicielem, ale już nie znawcą muzyki (czyt. nie znam się, ale i tak się wypowiem ;-)). Tak czy owak, bardzo podoba mi się ewolucja soundtracków w poszczególnych odsłonach trylogii: Mass Effect „brzmiał” zdecydowanie najbardziej elektronicznie, pasując szczególnie do typowej konwencji science-fiction, z kolei Mass Effect 2 wprowadziło bardziej złożone kompozycje o zmiennych nastrojach. Mass Effect 3 uraczyło nas absolutną perfekcją, której nie powstydziłyby się nawet najlepsze produkcje filmowe, choć czuć w niej lekki niedosyt „kosmicznych” brzmień z części pierwszej.

Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie Mass Effect bez swojego soundtracku to jak pół Mass Effectu. Pal licho mechanikę i eksplorację, ale wyobrażacie sobie np. mapę galaktyki bez „Uncharted Worlds”/„New Worlds” rozbrzmiewającego w tle? Ja nie.

Niesamowity klimat

Nie wnikając w to, ile w Mass Effect znaleźć można zapożyczeń, w uniwersum wykreowane przez ekipę pod wodzą Casey’a Hudsona wyjątkowo łatwo wsiąknąć. Historia, rasy, polityka, technologia czy nawet fizyka – o wszystkim można dowiedzieć się czegoś ciekawego, co tylko zwiększa immersję grającego. Czasami żałuję, że wchłonąłem już chyba wszystko, co dotychczas ma ono do zaoferowania. Łaknę, a zarazem nieco boję się nowości związanych z wydaniem Andromedy, wszak kilka kluczowych osób opuściło ekipę Mass Effect, m.in. wyżej wspomniany Hudson czy Drew Karpyshyn (choć powrócił do BioWare, to ma zajmować się SWTOR-em).

W uniwersum Mass Effect zostawiłem cząstkę siebie, autentycznie przeżywając to, co się w nim dotychczas działo. Jest ono dla mnie tym, czym dla wielu kinomaniaków są Gwiezdne wojny. Z tego właśnie powodu starałem się poznać wszystkie możliwe ścieżki oraz pomniejsze wariacje fabularne, i wiecie co? Było warto! Jak pisałem w pierwszej części „Sekretów serii Mass Effect”: kiedy oryginalna trylogia dobiegła ostatecznego końca, pewien rozdział mojego życia również się skończył. Taki stan rzeczy pozostaje do dziś niezmieniony, a trylogia Mass Effect na zawsze zapisała się w mojej osobistej hali sław wśród tak fenomenalnych gier, jak Planescape: Torment, Neverwinter Nights 2: Maska Zdrajcy czy Deus Ex: Bunt Ludzkości. Do tych tytułów zawsze chętnie powrócę – czy to przed ekran monitora, czy do kartki i długopisu (czyt. klawiatury i kubka herbaty ;-)). A Wy powracacie do trylogii Mass Effect?


Jeśli spodobał się Wam powyższy tekst, chętnie przygarnę Waszego lajka na moim nowo powstałym profilu w serwisie Facebook. Dzięki fanpejdżowi możecie zawsze być na bieżąco z moją radosną twórczością oraz zmotywować mnie do dalszej pracy. Z góry dziękuję. :-)


Jeśli interesuje Was seria Mass Effect, polecam kilka innych tekstów mojego autorstwa:

Sekrety serii Mass Effect

Sekrety serii Mass Effect, część II

Sekrety serii Mass Effect, część III

„Obudź się, Komandorze”, czyli wspomnienie Teorii Indoktrynacji

Galaktyczny exodus w grze Mass Effect: Andromeda, czyli Teoria Arki

I wypatrujcie kolejnego ;-)

Obrazek pod nagłówkiem: wall.alphacoders.com

Meehow
15 stycznia 2016 - 18:20