Wrażenia z bety Survarium – darmowego postapokaliptycznego FPSa
Przetrwanie - czy The Division 2 ponownie zaoferuje najciekawszy survival i battle royale w historii?
Recenzja gry Symmetry - zagubieni w kosmosie
Project Zomboid - potencjał ciągnący się latami
Recenzja gry Kholat - Polska adaptacja uralskiego horroru
Obraz prawdziwej wojny - recenzja This War of Mine
Od dawna lubiłem elementy survivalowe w grach. Nawet jeśli nie były one przewidziane przez twórców to i tak sam je wplatałem w rozgrywkę. Nie ma to jak wybrać się na północne wybrzeże kolonii Khorinis i zjeść pieczonego ścierwojada, zagryźc chlebem i popić piwkiem ciesząc się miłymi okolicznościami przyrody. Albo schować się przed deszczem gdzieś w Tamriel, bo nasza postać przecież moknie... Dziś coraz więcej gier zawiera elementy "przetrwania", a niektóre na tym się opierają...
Było Don’t Starve, czas na nową produkcję z „wcześniejszego dostępu” Steam – Under the Ocean. Tytuł różniący się wieloma względami od wspomnianego dzieła Klei Entertainment, a mimo to tak podobny. Niezmienny pozostał pomysł na rozgrywkę – przetrwanie w niesprzyjających warunkach.
Sezon na gry survivalowe trwa w najlepsze. Kolejny tytuł, który pozwoli nam w sandboxowym klimacie wcielić się w protagonistę mającego tylko jeden cel w swym żywocie – przetrwać, pojawia się na rynku. Don’t Starve to przyjemna dla oka gra, która za bezcen pozwoli nam zająć sobie mnóstwo godzin.
Utarło się, że gry nazywane survivalowymi, są horrorami. Nic bardziej mylnego, survival to gry rządzące się swoimi prawami, gdzie ciężar rozgrywki położony jest nie na walce z kolejnymi hordami coraz większych przeciwników. Tutaj mamy do czynienia z furią natury, zmiatającą z powierzchni ziemi całe miasta, zmuszająca nas do walki w osamotnieniu. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi nowego Tomb Raidera, który także podąża w tę stronę.
Katastrofa? Nie, zdecydowanie nie. Rozczarowanie? Ciepło, ciepło. Niespełniona obietnica? Raczej tak. I Am Alive przebyło długą drogę, zanim trafiło na półki sklepowe. Opublikowane kilka lat temu zapowiedzi mogły imponować, w końcu gra powstawała na fundamencie sukcesu Assasin's Creed. Założenia, przynajmniej w teorii, prezentowały się naprawdę porządnie i kazały czekać na tytuł z grona tych bardziej ambitnych.
Niestety, gdzieś w okolicach 2009 roku dla I Am Alive nastały „mroczne czasy”, projekt utkwił w developerskim limbo. Tak naprawdę ciężko stwierdzić, co się wtedy z nim działo. Do graczy dochodziły plotki o rzekomej kasacji, studia zmieniano jak rękawiczki, a od promocji survivala odcięła się nawet Jane Raymond. Przez blisko 24 miesiące I Am Alive praktycznie nie istniało. Teraz, kiedy edycja pecetowa ujrzała światło dzienne mogę z całą stanowczością stwierdzić – kurczę, szkoda, że ktoś potraktował ten materiał tak po łebkach. To przykry widok.
"I am alive" jest grą z gatunków survival horror. W nasze ręce trafia żywot mężczyzny, który powraca do zniszczonego przez trzęsienie ziemi Chicago. Na jego drodze mnóstwo przeszkód, które należy pokonać. Wyposażony w pistolet i łuk, do których amunicji ma jak na lekarstwo, zmagać będzie się wrogo nastawionymi mieszkańcami popadłego w ruiny miasta. W większości "I am alive" zasługuje na tytuł sprawnie przygotowanej platformówki, a całości dopełniają elementy przygodowe.
Czy jest coś lepszego dla fanów klimatów post apokaliptycznych jak gra, w której do ich dyspozycji oddany zostaje obszar o łącznej powierzchni 225km2 w całości zamieszkany przez zombie? Z pewnością nie. DayZ, bo o tej grze, a obecnie jeszcze modyfikacji, będzie ów artykulik, w ciągu ostatnich parunastu tygodni z beniaminka pierwszej ligi gier komputerowych staje się potentatem na skalę światową. Przeszło milion unikalnych graczy zdążyło już dobrać się do skór żywych trupów. Zrodził się wielki „bum” na DayZ, ale co, w sumie, jest takiego w tym, że ludzie tak do tego biegną? Spróbujemy na to pytanie odpowiedzieć recenzując modyfikację do gry ArmA II – DayZ.
Recepta była prosta. Jednego z najsolidniejszych aktorów ostatnich dwóch dekad umieścić w zimnym klimacie, dać mu broń, cięte teksty, mało znanych wspólników, a po drugiej stronie barykady ustawić watahę wygłodniałych wilków, które zgodnie ze swoim prymitywnym instynktem rozpoczną krwawą jatkę na własnym terytorium. I tak zrodziło się Przetrwanie (ang. The Grey) – nowy film mało znanego (kto oglądał NARC, przyznać się) Joe Carnahana. Carnahan zaciągnął na mroźny plan zdjęciowy w Kanadzie Liama Neesona, którego poznał przy okazji kinowej wersji Drużyny A. Obaj skrzyżowali swoje talenty ponownie i nie da się ukryć – udało im się stworzyć film bardzo dobry. Przetrwanie śmiało mogę zakwalifikować do jednej z większych niespodzianek ostatnich miesięcy.
Na wstępie przyznam, że każdą produkcję z Neesonem w roli głównej łykam w ciemno. To aktor o wyjątkowo twardzielskiej urodzie i jeszcze bardziej twardzielskim akcencie. Pomimo upływających lat (za kilka miesięcy stuknie mu 60-tka) bije od niego coraz większą charyzmą, nie boi się brać coraz bardziej wymagających siły fizycznej ról. Przetrwanie to na pewno jeden z najtrudniejszych etapów w jego karierze. Liam (a idąc na przeciw poprawności napiszę – Lajam) wciela się tu w Ottwaya, który pracuje jako profesjonalny myśliwy na zlecenie jednej z podbiegunowych rafinerii chroniąc nocą pracowników przed atakiem nieprzyjaznej zwierzyny. Po zrealizowaniu kontraktu postanawia wrócić do Stanów, wsiada wraz z grupą roboli do samolotu i...rozbija się nad Alaską. W ciągu kilku godzin sen o spokojnym powrocie do żony zamienia się w surwiwalowy koszmar i walkę o życie.