Age of Empires 2 - DżejGame #1
Hiszpańskie gry w Krakowie, czyli jak nie robić growych eventów
Moje Hermezje #1 - Gry stare vs gry nowe
Myst najlepsza gra na rozgrzanie szarych komórek i przeżycie wielkiej przygody z książkami w tle.
Zapłacę, tylko niech moja ulubiona seria wróci
Resident Evil 1 na PS1 w trzydziestu tweetach
Bieżący rok nieuchronnie zbliża się ku końcowi i gdy tylko trwająca obecnie w najlepsze gorączka premier najgłośniejszych tytułów gier przeminie, zastąpi ją czas różnorakich plebiscytów i podsumowań. Tradycyjnie, wszystkie najlepsze nagrody zgarnie nowa odsłona „Call of Duty”, a część zainteresowanych – w tym i moja skromna osoba – rozpocznie narzekanie o niedocenienie prawdziwych pereł pokroju „Dark Souls”, dzięki czemu dopełni się coroczny rytuał. Zanim jednak to nastąpi, pragnę zachęcić Was do oderwania się na chwilę od podziwiania kolejnych zwiastunów gier, i zajmujących rozważań czy lubimy grać na siedząco, czy na leżąco oraz czy w którejś z najnowszych produkcji lepiej eksterminować wrogów wirtualnym kijem, czy pałką.
W zamian proponuję zabawę, którą zapamiętałem z jednego z for internetowych. Spróbujcie sobie przypomnieć jak przebiegała ostatnia dekada dla Was, jako graczy. Których tytułów oczekiwaliście? Co było największą niespodzianką? Jak wielki zachwyt wzbudzały nowinki technologiczne? A może mieliście chwile zwątpienia i porzuciliście na pewien czas granie jako hobby? Wybierzmy się razem w sentymentalną podróż w przeszłość przy pomocy niezbyt imponującego wehikułu czasu, który cofnie nas jedynie o dziesięć lat.
Postęp technologiczny sprawia, że gry oferują coraz bardziej realistyczną grafikę, lepszą inteligencję wrogów i bardziej rozbudowaną rozgrywkę. To sprawia, że coraz trudniej wracać do hitów sprzed lat, które zachwycały recenzentów i graczy przed dekadą lub na poprzednich generacjach sprzętu.
W zależności jednak od gatunku taki powrót do przeszłości może być mniej lub bardziej bolesny i wymagający. Odpowiednia postawa i nawet dzisiaj starszego RTS-a, przygodówkę point&click, a nawet wyścigi jesteśmy w stanie wziąć na dłużej pod lupę bez krzywienia się. Gorzej w przypadku FPS-ów i gier akcji, które przeszły sporą metamorfozę i zyskały wiele udogodnień. Dzisiaj bez nich rzadko kiedy potrafimy się obejść.
Kraków, dnia 17 sierpnia 1992 roku, godz. 15.00. Jeden z nielicznych sklepów komputerowych w Nowej Hucie. Wewnątrz Fulko z wielką paką pod pachą i ciocią u boku stoi przy kasie. Ciocia, która jest jednocześnie jego chrzestną pełni kluczową rolę w tym miejscu i czasie. Wasz mistrz pióra kupuje bowiem nowy komputer a ciocia jest jedyną osobą, która może mu to umożliwić. Dlaczego? Zaraz się dowiecie. Oddajmy głos sprzedawcy.
- Proszę o państwa zaświadczenia o zarobkach. Taaa.... Ołłłkej, czyli Pan kupuje, a Pani żyruje panu zakup sprzętu, tak?
- Tak.
- W porządku. Bierze pan zatem Amigę 500 na raty. Kredyt roczny, 12 rat. Proszę, oto bloczek do przelewów pocztowych. No cóż, to by było na tyle. Gratuluję udanego zakupu. Proszę, oto Pana komputer.
Fulko z radością patrzy na wielkie pudło z Amisią w środku. Uszczęśliwiony wychodzi z cgrzestną ze sklepu.
- Wielkie dzięki ciociu za pomoc. Nie martw się ratami, ja wszystko spłacę.
Dwa miesiące później Fulko dostaje bilet do wojska i wyjeżdza do Grudziądza. Raty przechodzą na ciocię.
Wielu z nas wspomina ulubiony horror z przeszłości. Dla jednych był to Alone in The Dark, a dla innych Resident Evil. Ja fascynowałem się produkcją studia Psygnosis, która na pierwszy rzut oka wygląda dziś komicznie, ale w 1994 roku robiła ogromne wrażenie. Poznajcie Ecstaticę, czyli jedną z najdziwniejszych i najoryginalniejszych przygodowych gier akcji w historii.
W cyklu „Gry, które powinny powrócić” opisuję tytuły, przy których spędzałem w młodości długie godziny i które, moim skromnym zdaniem, zasługują na to, aby powrócić w chwale.
Dla dzisiejszego pokolenia trzydziestolatków Syndicate to gra wyjątkowa. Wydany w 1993 roku produkt zaskarbił sobie serca tysięcy młodych ludzi, zwłaszcza tych lubujących się w bardzo rzadko eksploatowanej przez deweloperów tematyce cyberpunku. Był to również tytuł szczególny dla rodzimej branży elektronicznej rozrywki. Wielu z Was zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy, ale to właśnie dzieło firmy Bullfrog Productions okazało się pierwszym w historii programem rozrywkowym, które został oficjalnie przetłumaczone na język polski! Z racji tego, że w drodze znajduje się kolejna, trzecia już gra z tej serii, postanowiłem Wam oryginalny Syndicate przybliżyć, a starym koniom (takim jak niżej podpisany), po prostu przypomnieć.
Swego czasu to intro miażdżyło totalnie.
Dzisiaj zadebiutował pakiet trzech konwersji Mortal Kombat, a na dniach spodziewamy się zapowiedzi nowego Syndicate, To pokazuje, że moda na tworzenie remake’ów i wracanie do starych serii nie mija. Każdy wydawca poszukuje gorączkowo marek, które mógłby przypomnieć graczom. Mimo wielu zapowiedzianych powrotów, wciąż jest sporo gier, które raczej nie doczekają się wersji HD lub pełnoprawnej kontynuacji, a moim zdaniem zasługują na to.
Pierwszą z nich jest produkcja, której nazwa pewnie będzie brzmiała obco dla wielu osób. A jednak Quarantine, gra studia Imagexcel z 1995 roku, jest w ścisłej czołówce mojego osobistego zestawienia „gier, które powinny powrócić”. Dlaczego tak dobrze wspinam ten tytuł ?
Top Secret – kultowe pismo dla graczy. Kultowe, no bo raz że pierwsze, a dwa że najlepsze (choć tu wielu zaprzeczy). Niestety, jak wszystko co "kultowe” – dawno już poległo. Ale dla pokolenia 30-40 latków (tu Fulko dumnie pierś wyprężył!) to absolutny symbol dawnych, pięknych, pionierskich czasów. Czasów, gdy o konsolach nikt nie słyszał, 8-bitowce rywalizowały z 16-bitowcami, a Pecety kojarzyły się wyłącznie z kartami graficznymi Hercules, monochromatycznymi monitorami i nudnymi arkuszami kalkulacyjnymi. Czasami, gdy rządziło wszechobecne piractwo, „studia komputerowe” i giełda. I to w takich oto ciekawych czasach ukazał się pierwszy numer pisma stricte o grach. Fulko przyniósł go z piwnicy i właśnie sobie go przegląda.
Starsze gry i filmy, tak chętnie przypominane na gameplay-u, mam wrażenie, że mają podwójny handicap. Po pierwsze sentyment, po drugie - tłumaczenie ich słabości "czasami" w jakich powstały. A gdyby tak oceniać je tak samo jak nowości?
Plebiscyt na gry dekady trwa. Jego założenia są proste - wybierasz najlepsze gry w danym roku. Tu nie mam zastrzeżeń. ALE pełno jest wszelakich topów wszechczasów porozrzucanych po najróżniejszych portalach, gazetach, blogach i publicznych toaletach. Pominę top najseksowniejszych dziewczyn szóstego LO, a zajmę się coraz częściej wzajemnie zazębiającymi się filmami i grami.
Mimo iż Instytut Cervantesa leży zaledwie kilka minut drogi od krakowskiego rynku, w poniedziałek na ulicy Kanoniczej próżno było szukać osób zainteresowanych wystawą „Przeszłość i teraźniejszość hiszpańskojęzycznych gier komputerowych”. Wewnątrz budynku również nie było widać oznak zbliżającego się wydarzenia – brak jakichfkolwiek plakatów czy ulotek informujących, że coś takiego w ogóle ma miejsce nie nastrajał zbyt optymistycznie. Zielonego pojęcia nie miał też pan portier, panie w sekretariacie patrzyły na mnie zdziwionymi oczyma, a po kilku minutach gorączkowych poszukiwań miejsca prezentacji wreszcie udało natrafić się na osobę, która sprawnie pokierowała mnie do odpowiedniego pomieszczenia.
Kiedy po raz pierwszy sięgałem po The Thing, a było to prawie dziesięć lat temu, miałem ogromną nadzieję, że tym razem nie nadzieję się na kolejne barachło, potwierdzające smutną tezę o marnej kondycji gier tworzonych na bazie popularnych filmów. Obawy były uzasadnione, choć okazały się płonne – firma Computer Artworks stworzyła dzieło na tyle oryginalne i interesujące, że spotkanie z nim nie doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Z tym większą przyjemnością postanowiłem przypomnieć je sobie po latach i sprawdzić czy wirtualna podróż na Antarktydę nadal sprawia tak dobre wrażenie jak na początku XXI wieku.
Gra kontynuuję fabułę filmowego pierwowzoru, co nie powinno dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że twórcy dostali błogosławieństwo samego Johna Carpentera. Rozmaitych nawiązań i smaczków do obrazu z Kurtem Russelem jest cała masa. W trakcie zabawy zwiedzimy zarówno amerykańską, jak i norweską stację badawczą, odsłuchamy na magnetofonie pamiętną wiadomość nagraną przez MacReady’ego, jak również dotrzemy do miejsca, gdzie ocaleni z pogromu bohaterowie oczekiwali na przybycie brygady ratunkowej. Oczywiście pojawiają się tutaj także obce formy życia, które z łatwością infekują istoty żywe i potrafią je doskonale naśladować. To właśnie one będą stać na drodze żołnierzy przybyłych na skuty lodem kontynent, a więc również Twojego podopiecznego.