Kiedy po raz pierwszy sięgałem po The Thing, a było to prawie dziesięć lat temu, miałem ogromną nadzieję, że tym razem nie nadzieję się na kolejne barachło, potwierdzające smutną tezę o marnej kondycji gier tworzonych na bazie popularnych filmów. Obawy były uzasadnione, choć okazały się płonne – firma Computer Artworks stworzyła dzieło na tyle oryginalne i interesujące, że spotkanie z nim nie doprowadziło mnie do szewskiej pasji. Z tym większą przyjemnością postanowiłem przypomnieć je sobie po latach i sprawdzić czy wirtualna podróż na Antarktydę nadal sprawia tak dobre wrażenie jak na początku XXI wieku.
Gra kontynuuję fabułę filmowego pierwowzoru, co nie powinno dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że twórcy dostali błogosławieństwo samego Johna Carpentera. Rozmaitych nawiązań i smaczków do obrazu z Kurtem Russelem jest cała masa. W trakcie zabawy zwiedzimy zarówno amerykańską, jak i norweską stację badawczą, odsłuchamy na magnetofonie pamiętną wiadomość nagraną przez MacReady’ego, jak również dotrzemy do miejsca, gdzie ocaleni z pogromu bohaterowie oczekiwali na przybycie brygady ratunkowej. Oczywiście pojawiają się tutaj także obce formy życia, które z łatwością infekują istoty żywe i potrafią je doskonale naśladować. To właśnie one będą stać na drodze żołnierzy przybyłych na skuty lodem kontynent, a więc również Twojego podopiecznego.
Na barkach głównego bohatera gry, Blake’a, spoczywa bardzo odpowiedzialne zadanie – dowodzenie oddziałem. Jest ono o tyle trudne, że wojacy w The Thing w niczym nie przypominają bezlitosnych, pozbawionych uczuć maszyn do zabijania, znanych z innych produkcji tego typu. Żołnierze są tylko ludźmi i fatalnie reagują na wszelkie przejawy aktywności kosmitów. Widok rozczłonkowanych ciał w opuszczonej stacji może sprawić, że któryś z naszych kolegów straci panowanie nad sobą, a nawet wpadnie w szał. Wyprowadzony z równowagi kompan staje się śmiertelnie niebezpieczny, bo w najmniej oczekiwanym momencie może zacząć strzelać na oślep do swoich sojuszników, a nawet popełnić samobójstwo. Blake musi więc cały czas bacznie obserwować swoich ludzi i natychmiast reagować, gdy któryś z nich zacznie zachowywać się podejrzanie. Odciągnięcie delikwenta od źródła stresu, zaaplikowanie mu zastrzyku adrenaliny czy też przekazanie broni – wszystkie te sposoby okazują się skuteczne w odzyskaniu opanowania i nabrania odwagi.
Równie istotny w The Thing jest wskaźnik zaufania. Jeśli oglądaliście film, to zapewne pamiętacie, że uwięzieni w stacji badawczej bohaterowie nie potrafili w prosty sposób określić, kto jest obcym, a kto człowiekiem. Pomiędzy poszczególnymi mężczyznami dochodziło na tym tle do coraz poważniejszych konfliktów – w końcu do akcji wkroczył MacReady, który testem krwi ujawnił kamuflujące się istoty. W grze brak zaufania ma bezpośredni wpływ na współpracę żołnierzy z dowódcą. Jeśli kompani stracą wiarę w swojego przełożonego, nie będą chcieli wykonywać jego rozkazów, a to z kolei utrudni wykonywanie kolejnych zadań. Gdy wskaźnik osiągnie stan krytyczny, Blake stanie się dla swojego podwładnego wrogiem i natychmiast zostanie zaatakowany. Do takich sytuacji nie można oczywiście dopuścić, a jednym ze sposobów potwierdzenia, że jest się człowiekiem, jest właśnie test krwi.
The Thing jest survival horrorem, co oznacza, że kluczową kwestią staje się przeżycie na polu bitwy. Stwory nie są łatwymi przeciwnikami, bo trzeba je likwidować na raty – najpierw osłabiamy je dowolną bronią palną, a później wykańczamy za pomocą miotacza ognia. Typowy ostrzał jest skuteczny wyłącznie wobec najmniejszych przedstawicieli obcej rasy, w przypadku większych osobników faszerowanie ołowiem niestety nie wystarczy. Na szczęście autorzy nie poskąpili amunicji. W trakcie zmagań znajdziemy jej naprawdę sporo – trzeba tylko uważanie badać okolicę i mieć oczy dookoła głowy. Skoro o eksploracji mowa, warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy utrudniającej przeżycie. Jest nią niska temperatura panująca na Antarktydzie. Zbyt długie przebywanie poza budynkami może prowadzić do śmierci przez wyziębienie organizmu. Blake i jego towarzysze wykazują co prawda dużą odporność na hipotermię, ale podczas przemierzania opustoszałych lokacji łatwo zapomnieć, że chłód szkodzi i to bardzo.
Z powyższego opisu wynika, że zmagania w The Thing prezentują się bardzo ciekawie. Na barkach gracza spoczywa nie tylko dowodzenie oddziałem, ale również dbanie o jego kondycję psychiczną. Trzęsący się jak galareta żołnierze nie są w stanie skupić się na wykonywaniu swoich podstawowych obowiązków, a Ci nieufni świadomie odmawiają współpracy, co również kończy się źle. A na niańczeniu kolegów zabawa się przecież nie kończy. Głównym celem rozgrywki jest przecież walka z obcymi, którzy lubią atakować drużynę w najmniej oczekiwanym momencie – pamiętajmy bowiem, że przybysze potrafią naśladować ludzi, a więc również członków naszego zespołu.
To co jednak wspaniale wygląda w teorii, w praktyce prezentuje się nieco gorzej. The Thing to doskonały przykład gry, która kipi od kapitalnych, oryginalnych pomysłów, ale ich realizacja pozostawia sporo do życzenia. Przyczepić można się tutaj niemal do wszystkiego, czego też za moment będziecie świadkami.
Zarzut nr 1 – brak jakiekolwiek więzi z kompanami. Gra, która skupia się na relacjach poszczególnych członków drużyny z jej dowódcą i która wymaga od użytkownika ciągłej opieki nad podwładnymi, nie powinna po macoszemu traktować tych ostatnich. W The Thing zbyt często dochodzi do przetasowań w zespole – po ukończeniu etapu nagle okazuje się, że dotychczasowi koledzy odeszli bądź zginęli, a na ich miejsce musimy szukać nowych specjalistów. Produkt firmy Computer Artworks byłby zdecydowanie lepszy, gdyby poznani na początku żołnierze towarzyszyli Blake’owi dłużej i mieli większy wpływ na przedstawiane wydarzenia. Po kilkudziesięciu minutach gry przestanie Ci zależeć na kimkolwiek poza głównym bohaterem, bo rotacja kolegów jest zdecydowanie zbyt duża. To zresztą związane jest z kolejnym mankamentem gry, czyli...
...oskryptowanymi zmianami naszych partnerów w obcych. Towarzysze pokazują swoje potworne oblicze kiedy chcą tego autorzy i nic nie da się z tym fantem zrobić. Oczywiście można byłoby przymknąć na to oko, w końcu cóż złego jest w wyreżyserowanych scenkach, ale The Thing zawodzi tu na całej linii, bo sens traci robienie testów krwi. Niejeden raz zdarzyło się że, sprawdziłem kompana i okazywał się on stuprocentowo czysty, a kilkadziesiąt sekund później, ni z tego, ni z owego przeobrażał się w kosmitę. Takie podejście sprawia, że szybko przestajemy tracić zainteresowanie losem drużyny. Skoro i tak nie mamy wpływu na to, kto zginie, a kto nie, to po co się męczyć?
Kolejny zarzut to kiepskie rozwiązanie kwestii strachu. O ile sam pomysł jest rewelacyjny i aż dziw bierze, że tak rzadko inni twórcy gier go powielają, to jednak jego implementacja w The Thing kompletnie zawodzi. Kompanów można przywołać do porządku w bardzo prosty sposób – dając im broń... bez amunicji. Wynika z tego, że doświadczony żołnierz zadowala się samym faktem posiadania pukawki i nie ma tu żadnego znaczenia, że nie może on z niej strzelać. To ogromne niedopatrzenie powinno być z miejsca poprawione wieki temu. Niestety, nie zostało.
Na koniec zostawiłem sobie fabułę. Do intrygi trudno się przyczepić, mimo pewnych oklepanych schematów. Nie jest to co arcydzieło, ale jak na kontynuację filmu klasy B daje radę, zwłaszcza, że zawiera sporo odniesień do pierwowzoru. Dużo do życzenia pozostawia natomiast narracja. Autorzy mieli ewidentny problem z wypełnieniem niektórych fragmentów gry treścią. Pomiędzy etapami zdarzają się dziwne luki, jakby miały się tam pojawić scenki przerywnikowe, ale ostatecznie zabrakło czasu na ich stworzenie. W rezultacie mamy tu do czynienia z dziwnymi przeskokami akcji – Blake ląduje nagle w nowej lokacji, często sam i nie wiadomo skąd się tam wziął, na dodatek bez kompanów.
W ostatecznym rozrachunku The Thing okazuje się grą wybijającą się ponad przeciętność, ale niestety, daleką od ideału. Świetna grafika, kapitalny klimat i kilka naprawdę dobrych pomysłów to zdecydowanie za mało, by mówić o wielkim hicie. Opowieść o garstce żołnierzy walczących z kosmitami byłaby z pewnością lepsza, gdyby dopracowano mechanizmy rządzące rozgrywką. Najbardziej żal kiepskiej implementacji unikatowych w tym gatunku rozwiązań – zbyt duże uproszczenia i brak dbałości o szczegóły sprawiły, że nie prezentują się one tak dobrze, jak powinny.
Mimo wszystko uważam, że warto dać szansę tej grze, zwłaszcza, jeśli jest się fanem filmu Carpentera. Zbyt wiele tu fajnych smaczków, by je kompletnie zignorować, do gustu przypaść może również świetny klimat, rzadko spotykany w tego typu produkcjach. Spotkanie z The Thing może przynieść naprawdę wiele radości – wszystko zależy od tego, na ile wad jesteśmy w stanie przymknąć oko.