Stwierdzenie z tytułu tekstu, że Korn wraca do korzeni, było używane kilkakrotnie w ostatnich latach. The Serenity of Suffering to już 12. album w historii grupy, która od ponad 20 lat istnieje w zbiorowej świadomości. I co ciekawe, mimo ogromnego doświadczenia, jest to ekipa mająca pewien problem z dostarczaniem wysokiej jakości materiału przy okazji każdego kolejnego wydawnictwa. Czy nowy album to rzeczywiście echo sukcesów sprzed lat czy kolejne puste obietnice?
Z jakiegoś magicznego powodu latem na rynku pojawia się mniej płyt rodzimych artystów. Największy wysyp jest właśnie jesienią, co dobitnie udowodnią nadchodzące tygodnie. Jeśli tak samo, jak ja, jesteście spragnieni zacnych brzmień i lubicie słuchać muzyki z kaset z płyt z komputera, to zerknijcie poniżej i dowiedzcie się, na co warto czekać. Tzn. na co ja czekam i uważam, że warto.
Blindead - Ascension
21.10.2016
Gdyńska formacja Blindead penetruje mroczne gitarowe granie z rewiru post, progressive, doom i niedługo wróci z kolejnym albumem. Ja sam tak dobrze to znam tylko Absence z 2013 roku, kiedy to panowie stali się odrobinę mniej ekstremalni, ale tegoroczne wydawnictwo wydaje się kontynuować właśnie tamten klimat. Ważna informacja dla fanów - Blindead ma teraz nowego wokalistę, ale nie lękajcie się. Jest dobrze.
Chcecie poznać nowego wykonawcę? To zapraszam. Losers są brytyjską ekipą, która wskoczyła na mój radar jakiś czas temu przy okazji albumu And So We Shall Never Part (sprawdźcie, niezłe). Podobno to, co grają, przypięło im łatkę "electro rockers". Muzyczne gatunki są płynne, przenikają przez siebie, więc nie będę dywagował, czy faktycznie jest to najlepsze określenie. Na pewno musicie wiedzieć, że panowie używają całej masy elektroniki i syntezatorów, perkusja bywa prawdziwa, ale bywa też sztuczna, a eksplozje cyfrowego basu towarzyszą gitarowemu jazgotowi. Nowy album ekipy to świeżutkie wydawnictwo How To Ruin Other People's Futures, które niniejszym zaczynam Wam polecać.
Płytka została po części sfinansowana dzięki fanom - How To Ruin Other People's Futures powstawało we współpracy z serwisem Pledge Music i znowu (poprzedni album powstał tak samo) akcja zakończyła się sukcesem. Efektem końcowym jest 10 utworów, które twórcy określają mianem "najbardziej ponurej, agresywnej i intensywnej" w swojej karierze. Chcecie sprawdzić, co to znaczy?
Zespół Hey uraczył słuchaczy kilkoma wersjami kolorystycznymi swojego najnowszej albumu. Mój Błysk jest bladopomarańczowy. Mój Błysk zaczyna się z przytupem, trwa 37 minut i kończy dosyć melancholijnie, by nie powiedzieć depresyjnie. Może Wasz Błysk jest inny? Zalicza te same przystanki, ale w innej kolejności, a co za tym idzie, cała podróż jest inna? Pozwólcie więc, że pod płaszczykiem recenzji napiszę, jak wygląda(ła) moja przygoda z jedenastym, długogrającym, studyjnym albumem Heya.
Ósmy studyjny album Deftones to świadectwo muzycznej dojrzałości. Gdy zespół zaczynał (długogrający debiut pt. Adrenaline wyszedł w 1995 roku), został szybko wrzucony do worka z grupami nu-metalowymi. Z czasem jednak panowie udowodnili, że są zupełnie innym typem bestii, czego najlepszym przykładem jest agresywno-elektroniczna płyta White Pony z 2000 roku. Później było różnie, ale wciąż drapieżnie, wielowarstwowo i w najgorszym razie dobrze. Aż w końcu dotarliśmy do kwietnia AD 2016, kiedy po kilku miesiącach od ujawnienia pierwszych informacji, w końcu światło dzienne ujrzał album Gore. A ja teraz będę udowadniał, że Deftones nie są w stanie nagrać złej płyty.
To chyba już pora na to, żeby zrobić tegoroczne podsumowanie muzyczne. Widziałem, że co niektórzy już to zrobili na łamach gameplay, więc i na mnie pora. Muszę szczerze przyznać, że był to dobry rok. Doczekałem się kilku naprawdę świetnych wydawnictw, zostałem zaskoczony przez kilka nieoczekiwanych projektów. Jednak przede wszystkim poszerzyłem mocno horyzonty. Dużo muzyki eksperymentalnej, form rozkładu dźwięku, trochę asłuchalnego szumu i alternatywy. Przekonałem się, że Polacy nie tylko szturmem wzięli współczesny black metal, ale świetnie brzmią w czeluściach muzycznego podziemia i eksperymentu. W zestawieniu przeważa jednak mocne, metalowe granie. W tym roku nie będę się wysilać i robić wyścigi do podium ulubionych płyt. Wymienione przeze mnie to absolutny top, bez podziału na miejsca... No dobra: płytą roku jest Meliora.
Spotify podsumowało mój muzyczny rok: ponad 87 tysięcy minut, ponad 850 różnych wykonawców i ponad 8,5 tysiąca różnych utworów. A to tylko w pracy, bo po dołączeniu muzyki słuchanej w domu z płyt czy też w samochodzie, na pewno wyjdzie więcej niż 100 tysięcy minut (czyli jakieś 70 dni!). Na bazie tego oto poziomu doświadczenia znowu zabiorę się za podsumowanie roku. Oto, czego słuchałem przez ostatnie 12 miesięcy, co z tego było fajne, a co było najlepsze. Zainteresowanych zapraszam!
Sporo dobrych rzeczy zaszczyciło swą obecnością moje uszy w mijającym roku, a patrząc na pozostałe rynkowe debiuty, raczej nic mnie już nie zainteresuje (może poza Baroness, ale tutaj nie spodziewam się ataku na podium), spokojnie mogę już podsumować wszystko to, co mi się podobało. Lista płyt, których słuchałem, jest całkiem spora, postaram się więc streścić wszystko w żołnierskich słowach
Drones to naprawdę niezłe wydawnictwo. Chyba sprawdziła się teoria, że Muse bez osobnego producenta nie nagrywa dobrych albumów. The Resistance i The 2nd Law były produkowane tylko przez członków zespołu (efekt był jaki był), zaś świeżutka płytka Muse szczyci się dodatkowym personelem w postaci Roberta "Mutta" Lange'a, który kręcił gałkami podczas sesji nagraniowych m.in. do klasycznych tworów AC/DC (Highway to Hell, Back in Black) i słychać różnicę na plus, o czym oczywiście zaraz napiszę.
Lubię Muse, to naprawdę utalentowane trio z inklinacją do tworzenia bardzo soczystych rockowych riffów i udanego romansowania między popem a nieco cięższym graniem. Poznałem panów dzięki Origin of Symmetry, które wraz z następnym albumem - Absolution - tworzą w mojej głowie szczyt jakości, jaki może zagwarantować ta marka. Black Holes & Revelations było już nieco gorsze, choć w ucho się wwiercało. Później, niestety, przyszedł czas manii wielkości, orkiestr, elektroniki i nawiązywania do Queen. Mimo włożonego ogromu pracy i przebłysków dawnego stylu, takie nowe Muse nie znalazło we mnie sprzymierzeńca. Na szczęście nadleciały Drony i sytuację zmieniły.
Papa Roach to zespół, którego nie trzeba bliżej przedstawiać. Kalifornijczycy mają na swoim koncie kilka naprawdę wielkich hitów, miliony sprzedanych płyt i fanów na całym świecie. 15 lat temu ujrzał światło dzienne longplay „Infest”, którym szybko wdarli się na rockowe salony, dzięki takim przebojom jak „Last Resort” czy „Broken Home”. Dziś grupa wydaje swój ósmy album o krótkiej, ale treściwej nazwie – „F.E.A.R”.
Bez ściemniania: The Pale Emperor to świetna płyta. Marilyn Manson wrócił. Choć przyznać trzeba, że wracał już dwukrotnie (przynajmniej) - raz miało to miejsce w maju 2009 roku przy okazji premiery The High End of Low, zaś kolejny "comeback" Manson zaliczył wydając płytę Born Villain niemal dokładnie 3 lata później. Pozwólcie jednak, że problematyką oceniania albumów po zaledwie kilku lub kilkunastu dniach obcowania z nimi zajmę się pod koniec tekstu, a teraz spróbuję zmierzyć się z dziewiątym albumem Mansona.