Recenzja płyty The Serenity of Suffering. Korn wraca do korzeni - fsm - 23 października 2016

Recenzja płyty The Serenity of Suffering. Korn wraca do korzeni

Stwierdzenie z tytułu tekstu, że Korn wraca do korzeni, było używane kilkakrotnie w ostatnich latach. The Serenity of Suffering to już 12. album w historii grupy, która od ponad 20 lat istnieje w zbiorowej świadomości. I co ciekawe, mimo ogromnego doświadczenia, jest to ekipa mająca pewien problem z dostarczaniem wysokiej jakości materiału przy okazji każdego kolejnego wydawnictwa. Czy nowy album to rzeczywiście echo sukcesów sprzed lat czy kolejne puste obietnice?

Wspomniane "korzenie" to oczywiście początek kariery zespołu - w 1994 roku debiutancki album postawił markę Korn na czele fali nu-metalu, a kolejne dwa - Life is Peachy oraz ultra-popularny Follow the Leader - ugruntowały pozycję chłopaków jako megagwiazd nowoczesnej odmiany ciężkiego grania. Issues było, w mojej ocenie, najlepszym dokonaniem zespołu, a wszystkie kolejne próby zawierały równą ilość utworów świetnych, co zupełnie nijakich. Duża w tym zasługa odejścia Heada, drugiego gitarzysty, ale wtedy też panowie zrobili jedną rzecz, która była naprawdę inna i w tej inności ciekawa, dubstepowy eksperyment zatytułowany The Path of Totality. Tuż przed wydaniem tego albumu Korn próbował po raz pierwszy wrócić do korzeni, ale Remember Who You Are nie jest albumem, do którego się wraca. Z kolei wydany trzy lata temu The Paradigm Shift połączony był z powrotem Heada do składu, lecz muzyczne charaktery wszystkich członków grupy najwyraźniej potrzebowały czasu, by na nowo się dostroić. I oto mamy The Serenity of Suffering. Album najbliższy produkcjom Korna z lat 90-tych i faktyczny "powrót do korzeni".

The Serenity of Suffering to, w zależności od wydania, 11, 13 lub 14 nowych kompozycji. Najwięcej dostali Japończycy, ale ta edycja jest nieuchwytna, więc za bazową przyjmijmy "deluxe edition" z trzynastoma piosenkami. Przed premierą albumu, Korn udostępnił aż 4 utwory, które pozwoliły zawczasu zapoznać się z drogą obraną przez zespół. Wniosek mógł być tylko jeden - ktoś tu się bardzo stęsknił za drugą połową lat 90-tych i wynalazł muzyczny wehikuł czasu. Pierwszy singiel to Rotting in Vain, klasyczna kornowa kompozycja z charakterystycznym, improwizowanym przez Davisa skatingiem w drugiej połowie. Otwierający album Insane atakuje ciężkim jako kowadło riffem i growlem, Take Me zawiera sympatyczne odwołanie do Got the Life w postaci wykrzyczanego w odpowiednim momencie "go!", a jedyna prawdziwa nowość pojawia się na A Different World - mowa o gościnnym występie Coreya Taylora, który użycza swojego wielkokalibrowego gardła i rykiem urozmaica ten krótki, ale konkretny kawałek. Ten przedsmak, połączony z niespecjalnie urodziwą okładką z motywem cyrku, dziwnego dziecka i ponurej maskotki, dał jasny sygnał - obudziliśmy w sobie przeszłość i albo Wam to się podoba, albo spadówa.

Mnie się podoba. Po raz pierwszy od lat słucham nowego Korna z wielką przyjemnością. Nareszcie słychać uderzany nasadą dłoni bas Fieldy'ego, a przekrzykujące się gitary Heada i Munky'ego to tak istotny element stylu Korna, że teraz jeszcze bardziej słychać ich brak na poprzednich płytach. I nawet nie przeszkadza totalna schematyczność w konstruowaniu utworów. Zawsze mamy: intro, zwrotka, refren, zwrotka, refren, przejście, refren. Różni się jedynie to, co Jonathan Davis robi ze swoim głosem oraz natężenie hałasu. Cicha, wyśpiewana zwrotka? No to bum, dostajemy w ryj refrenem. Zwrotka jest głośna i drapieżna? To w refrenie czas na melodię i wyszkolony śpiew. Wszystko jednak ze sobą współgra, kompozycje są zwarte i gotowe do wystrzelenia w sam środek ucha. Next in Line ma wykrzyczaną karabinową recytację i skrecze, The Hating zachowuje świetną równowagę między łagodnym, a ciężkim, zaś uznawany jako bonus utwór Baby to jedna z najfajniejszych kompozycji Korna w ostatnim czasie.

The Serenity of Suffering to bardzo miła niespodzianka. Album zawierający to nieuchwytne coś, dzięki czemu wszystkie znane motywy nie brzmią sztucznie, a całość brzmi jak coś więcej, niż żerowanie na nu-metalowej nostalgii. Ciekawe ile w tym zasługi Nicka Raskulinecza, którego producencka magia sprawiła, że Diamond Eyes i Koi No Yokan Deftonesów okazały się tak świetnymi albumami. Nowy Korn daleki jest od wynajdywania koła na nowo, ale kosmiczna konwergencja muzycznych gwiazdozbiorów sprawiła, że to wydawnictwo jest po prostu bardzo fajne.

fsm
23 października 2016 - 18:16