Ósmy studyjny album Deftones to świadectwo muzycznej dojrzałości. Gdy zespół zaczynał (długogrający debiut pt. Adrenaline wyszedł w 1995 roku), został szybko wrzucony do worka z grupami nu-metalowymi. Z czasem jednak panowie udowodnili, że są zupełnie innym typem bestii, czego najlepszym przykładem jest agresywno-elektroniczna płyta White Pony z 2000 roku. Później było różnie, ale wciąż drapieżnie, wielowarstwowo i w najgorszym razie dobrze. Aż w końcu dotarliśmy do kwietnia AD 2016, kiedy po kilku miesiącach od ujawnienia pierwszych informacji, w końcu światło dzienne ujrzał album Gore. A ja teraz będę udowadniał, że Deftones nie są w stanie nagrać złej płyty.
Gore powstawało w bólach, jak zresztą chyba każda płyta grupy. Kluczem do kreacji był konflikt - z jednej strony mamy frontmana, Chino Moreno, który nigdy nie krył swoich fascynacji alternatywą, elektronicznymi brzmieniami, new wave'em, z drugiej strony zaś stoi Stephen Carpenter, postawny mężczyzna uzbrojony w ośmiostrunową gitarę, którego muzycznym mottem jest "moar metal!". Ze zderzenia tych dwóch podejść do muzyki, wspomaganego przez perkusistę Abe'a Cunninghama, klawiszowco-programowca Franka Delgado i basistę Sergio Vegę (który wyśmienicie zastąpił zmarłego tragicznie Chi Chenga), zawsze wychodziły rzeczy nietuzinkowe i nie inaczej jest tym razem. Ale uwaga: panowie sami twierdzą, że ich nowe dziecko nie należy do przystępnych. To nie jest singlowa płyta. To jest przesuwanie granic poza sferę komfortu niektórych i rzecz, której trzeba posłuchać dużo razy, by ją docenić.
I wiecie co? I mają rację. Porównując Gore do poprzednich dwóch wydawnictw - Diamond Eyes i Koi No Yokan (gdzie obydwie te płyty zachwyciły mnie od pierwszego usłyszenia), początkowe wrażenie jest mieszane. Typowo deftonesowe momenty spotykają się z elementami dla nich niezwykłymi. Zwyczajowych atomowych riffów i metalowego szatana jest mniej, niż dotychczas, zaś same piosenki są poukładane w nieco dziwny sposób. Pomyślałem sobie: czy to będzie pierwszy album Deftones, który nie zostanie jedną z moich płyt roku? Niedoczekanie, trzeba wejść w to głębiej!
Gore to 11 świeżych kompozycji, z których trzy doczekały się sieciowej przedpremiery i miały stanowić przedsmak całości. Pierwszym singlem został otwierający całość utwór Prayers/Triangles - nastrojowy, pełen przestrzeni delikatny numer w zwrotce, z klasycznym, głośnym refrenem i niewielką dawką agresji na sam koniec. Kolejny w kolejce do promowania nowego wcielenia Deftones był Doomed User, w którym ośmiostrunowa gitara Carpentera sprowadza słuchacza do parteru, zaś Chino Moreno konsekwentnie wypluwa płuca drąc się w niebogłosy (za wyjątkiem melodyjnego refrenu). Tak, tu mamy więcej Deftones w Deftones. Trzecim singlem została kompozycja Hearts/Wires, stanowiąca kwintesencję tego, czym jest cały album. Na starcie mamy długie instrumentalne wprowadzenie z gitarowym zaśpiewem, które przechodzi w powolną zwrotkę, by potem pohałasować nieco w refrenie, ale ten następuje dopiero w połowie utworu. Chino pięknie śpiewa, a instrumenty są schowane gdzieś za nim - najbliższy klimatem jest chyba słynny Change (In the House of Flies), co dla mnie stanowi o wielkiej klasie nowej piosenki.
Pozostała zawartość Gore miesza ze sobą to, co panowie udostępnili przed premierą. Mnóstwo spokoju, przestrzeni i delikatnych zaśpiewów spotyka się z eksplodującymi gitarami i krzykiem. Czyli niby po staremu, ale znajdują sie tu takie fajne smaczki jak w Acid Hologram, gdzie ściana gitar zostaje w pewnym momencie przysłonięta "złą" elektroniką i modulowanym głosem Moreno, czy w Pittura Infamante (po włosku oznacza to "portret zniesławiający"), które może pochwalić się gitarami w wysokiej tonacji i wywołującą ciary szybką podróżą po gryfie w drugiej połowie utworu. Czad! A przecież nie wspomniałem jeszcze o Phantom Bride, balladzie z gościnnym występem Jerry'ego Cantrella z Alice in Chains, który sadzi tam soczystą solówkę i pomaga Carpenterowi zakończyć utwór w iście demoniczny, cudownie ciężki sposób (konstrukcja przypomina tu Beware z Saturday Night Wrist) czy tytułowym Gore, gdzie symfonia sześciostrunowego basu i ośmiostrunowej gitary bez wątpienia sprawdzi się w jakimś moshpicie. Niestety gdzieś w tym wszystkim są momenty na totalnym autopilocie. Nie można ich nazwać złymi, ale w porównaniu z resztą takie utwory jak Xenon czy (L)IMRL (Let's Meet in Real Life - taki skrótowiec, co go nie znałem) wypadają po prostu blado.
Oczywiście wszystko, co napisałem powyżej, może się z czasem zmienić. Dopiero po którymś przesłuchaniu doceniłem refren w Acid Hologram czy wspomnianą, bardzo niedeftonesowską, gitarową zagrywkę w Pittura Infamante. Słychać w Gore echa White Pony, co może świadczyć tylko o tym, że z czasem płyta będzie zyskiwać - mam wielką nadzieję, że tak się stanie. Ale jeśli nie jesteście fanami pobocznych projektów Chino - Crosses lub Team Sleep, możecie kręcić nosem na to wydawnictwo. Po prostu tym razem na tej płycie osobowość i gusta Chino Moreno przyćmiewają to, co wnoszą pozostałe chłopaki i albo się to zaakceptuje, albo nie. Ja na razie akceptuję z całą mocą.