GRAmofon: Nie do końca obiektywne 'The best of 2015' - Maurycy - 28 grudnia 2015

GRAmofon: Nie do końca obiektywne "The best of 2015"

To chyba już pora na to, żeby zrobić tegoroczne podsumowanie muzyczne. Widziałem, że co niektórzy już to zrobili na łamach gameplay, więc i na mnie pora. Muszę szczerze przyznać, że był to dobry rok. Doczekałem się kilku naprawdę świetnych wydawnictw, zostałem zaskoczony przez kilka nieoczekiwanych projektów. Jednak przede wszystkim poszerzyłem mocno horyzonty. Dużo muzyki eksperymentalnej, form rozkładu dźwięku, trochę asłuchalnego szumu i alternatywy. Przekonałem się, że Polacy nie tylko szturmem wzięli współczesny black metal, ale świetnie brzmią w czeluściach muzycznego podziemia i eksperymentu. W zestawieniu przeważa jednak mocne, metalowe granie. W tym roku nie będę się wysilać i robić wyścigi do podium ulubionych płyt. Wymienione przeze mnie to absolutny top, bez podziału na miejsca... No dobra: płytą roku jest Meliora.

Polska Perła: Lao Che – Dzieciom

Z Lao Che jestem długo, choć nasza znajomość jest nieco burzliwa. Poznałem ich jakoś świeżo po wydaniu Powstania Warszawskiego i ten punkowy, podszyty nutą warszawskiej ulicy lat czterdziestych sznyt kupił mnie bez reszty. Dopiero potem poznałem Gusła, które do dziś uważam za jedno z największych i najbardziej oryginalnych osiągnięć polskiej muzyki XXI wieku. Pojawienie się płyty Gospel śledziłem już na bieżąco, a jej odmienność, choć zaskakująca, była strzałem w dziesiątkę. Prąd stały / Prąd zmienny kupiłem bez zastanowienia i to było pierwsze sparzenie. Niby fajne, ale coś w tym mi nie pasowało. Soundtrack przyjąłem już dość chłodno. Choć perły można było z albumu wyłuskać, to przerost formy nad treścią wywołał u mnie silne kręcenie nosem, a nos, powiadam wam, mam duży. Sprawiło to, że do Dzieciom nie garnąłem się. Nigdy tak bardzo się nie myliłem wobec tego zespołu. Tegoroczny album jest po prostu fantastyczny. Panowie wrócili do zabawy formą znanej z Gospelu. Nieco mniej tu elektroniki, więcej żywych instrumentów i masa kapitalnych pomysłów co do melodii. Koncepcyjnie płyta oscyluje wokół bajek, które znamy z dzieciństwa tyle, że zmodyfikowanych pod "dorosły grunt". Nie dziwota, nawiązania do misiów, smoków i innych zwierzątek, wyliczanki i pouczający ton towarzyszy nam niemal cały czas. Jednak tak naprawdę bajki dla dorosłych są poważne, smutne, przygnębiające... Bo Spięty przeszedł samego siebie. Myślałem, że tekściarz swoje wyżyny osiągnął wraz z solowym albumem Antyszanty, jednak nie. Na Dzieciom teksty ocierają się o literacki geniusz. Od rażącej prostoty Wojenki do misternie sklejonego Z kamerką wśród zwierząt buszujących w sieci, zachwycam się tym wszystkim za każdym razem. Lao Che wyspowiadało się ze swoich grzechów i powróciło do łask ze zdwojoną siłą.

Blekbaba. Myrkur – M

W blekowym świecie nieco zatrzęsła się ziemia, bo (pomijając niszczący pochód polskich kapel po trupach światowych bandów) pojawiła się na scenie nowa osobowość. Tak tak, te osobowości pojawiają się raz za razem, ale tym razem zainteresowanie było doprawdy żywe. Zastępy kvltystów złapały widły i pochodnie w ręce drżąc z oburzenia, bo nie dość, że tą osobowością okazała się niebrzydka baba (what?!), to jeszcze całkiem niedawno nagrywała cwelowaty indie rock (whaaaaat?!). I baba zamiast tradycyjnie spłonąć na blekmetalowym stosie nagrała blekmetalową płytę. No koniec świata. Sęk w tym, że ta mieszanka oldskulowego, skandynawskiego pierdolnięcia oraz pseudofolkowych, ezoterycznych melodii i wokaliz jest dobra. Właściwie to nawet bardzo dobra, co trv kvltystom bardzo nie w smak i przyprawia ich o ból ciemnych, wręcz blekowych rejonów ciała.

Ewolucja, nie rewolucja. Baroness – Purple

Mieli "kolorów" już nie wypuszczać, zamknąć rozdział, koniec, szlus. Tak mówili w wywiadach, potwierdzone info. Możliwe, że panowie w pewnym momencie stwierdzili, iż dalsze spuszczanie z tonu i nadawanie melodyjnych przestrzeni swoim albumom będzie nie na miejscu. Nadejdzie chwila i przekroczą granicę ciotowatości. Wszak pojawiły się głosy, że ich Yellow & Green to już nie to samo, jakieś lajtowe smęty i w ogóle popłuczyny, panowie golić brody i zakładać różowe koszulki. A tu JEB i mamy nową barwę do palety sludgestonerowych Amerykańców. I szczerze to nie wiem jaki jest powód, że "a jednak". Sentyment? Kasa? Wypadek autobusowy w 2012? Niezaprzeczalnie to ostatnie było dla chłopaków wstrząsającym przeżyciem. No ale jakby nie było mamy nową płytę. Purple się nazywa i bez dwóch zdań jest kontynuacją tego co było na Y&G. Z tym, że chłopaki bród golić nie muszą,  różowych gaci zakładać nie trzeba. A pal licho, nawet jak założą, to będą wyglądać twardo. Bo wulgarna granica, o której mówiłem nie została przekroczona. Ba, zniknęła, bo jest na Purple trochę inaczej. Niby lżej, trochę głębiej, wolniej, ale pazur gdy trzeba to się pojawia w starym wydaniu z czasów Red Album. Zniknęło trochę poczucie przestrzeni, którą czułem na (znakomitym wg mnie) Yellow & Green, a szkoda. Problem jest taki, że ciężko mi wsiąknąć w Purple. Słuchając wcześniej dwóch wypuszczonych singli byłem pewien, że to będzie „instant love”. Ale nie. Ja wiem, wiem doskonale, że jest dobrze. Jednak potrzebuję czasu. Za długo czekałem na Purple, żeby wydawać teraz osądy. Ważne jest teraz dla mnie, że o niej wiecie.

A! Zagrają w Polsce, pierwszy raz, brać, jechać!

David Maxim Micic – Ego & Eco

Jeśli miałbym wymienić wykonawcę tworzącego muzykę, której trochę jest mi wstyd słuchać to na pewno byłby to David Maxim Micic. Jest nieco dziecinna, miejscami banalna i pretensjonalna, miks gatunków nieco zalatujący tandetą: rock z djentowym kręgosłupem, elektronika, trochę jazzu,wtrącenia folkowe, orkiestralne wypady, sporo glitchowego łamania dźwięków... Tyle, że w tej muzyce jest masa spontanicznej radości z samego grania i tworzenia, sporo fajnych patentów, jestem tym bardzo pozytywnie zaskoczony. Do tego całość wcale nie wydaje się źle napisana i nagrana. Trzy ostatnie produkcje kolesia z Serbii (Bilo 3.0, EGO i ECO) ryją mi mózg, co mnie właśnie dziwi i trochę zawstydza. W sumie nie wiem dlaczego. Lubię, nawet bardzo. No właśnie, Bilo 3.0 wyszedł dobre dwa lata temu i kupił mnie właśnie tą eklektyczną zawartością. Typ nagrywający wszystko samemu, zapraszając do współpracy gości, żongluje stylami lepiej niż niejeden profesjonalny, zawodowy muzyk. W 2015 roku wypuścił dwie EPki, które dla mnie osobiście tworzą jeden dwuczęściowy album. EGO to zestaw czterech utworów nagranych z typowym dla początków twórczości djentowym zacięciem. Oczywiście nie brakuje tu mnóstwa wtrąceń: dużo elektroniki, orkiestralne zagrywki, znienacka wyskakujący akordeon, który łamie mięsistą, gitarową miazgę... Trwająca nieco ponad dwadzieścia dwie minuty EPka tworzy naprawdę spójną całość, robiąc miejsce dla zdecydowanie spokojniejszego i bardziej piosenkowego ECO. Już w pierwszym utworze, Universe in a Crayon David pokazuje jego mocną stronę: komponowanie spokojnych wstępów i przerywników o niebanalnej melodii. Pianino z subtelnymi dźwiękami akordeonu i partii smyczkowych przypominają Wrinkle Maze z Bilo 3.0. Kolejne utwory to ciągoty w kierunku elektroniki, EDM i chilloutu. I przyznam, że początkowo jakoś nie mogłem przywyknąć do dwóch kobiecych wokali w The Flock i Stardust. Były dla mnie zbyt odmienne od tych z Bilo 3.0. W końcu dotarło do mnie, że ECO to ostatecznie penetracja nowych przestrzeni muzycznych i spojrzałem na nie z innej strony. Zaskoczyło i do dziś zestaw EGO & ECO mnie nie nudzą. Choć Bilo 3.0 nadal jest dla mnie jego największym i najlepszym dokonaniem, to w pełni doceniam chęć eksperymentowania tego młodego, nadal zbyt słabo znanego artysty z Serbii. Ostatnio dostaliśmy informację, że materiał na Bilo 4.0 już powstaje. Cudownie!

Najlepsi. Ghost – Meliora

Nie powiem, żebym czekał na ich nową płytę. Właściwie to niemal całkiem ominął mnie fenomen zespołu, który pojawił się na fali occult rocka i bumu na retro. Jednak niedługo pozostawałem w niewiedzy; otóż Ghost wyzierał na mnie z każdego zakątka popkultury. Pisma trąbiły o nich, internety szalały. Nie mogłem pozostać bierny i popłynąłem z trendem. Oooo i jak mi z tym było dobrze! Poważnie, przez kilka dni z rzędu nie mogłem się odkleić od tej płyty. Jeśli ktoś chciałby chwalić Lucyfera, ale trochę się wstydzi i nie lubi metalowych miazg to powinien zacząć od Ghost. Anonimowy Papa Emeritus III i jego bezimienne upiory (znów ta anonimowość) zabierają w podróż pełną chwytliwych melodii, typowo piosenkowych form, utworów, które spokojnie mogłyby być radiowymi hiciorami, gdyby tylko radio było nieco bardziej stylowe. No i gdyby w tekstach nie było przemyconych tylu szatanów, choć zrobione jest to z klasą i dozą przewrotności. Raz muzycy serwują nam kołyszącą, słodką balladę o... Bestii (He Is), raz zespół wyciąga pazur w postaci FENOMENALNEGO riffu, potężnych kotłów i hipnotycznych klawiszy (Cirice), w innym miejscu serwuje pokręcony klimat hard rocka i psychodelii lat siedemdziesiątych (Spirit). Cała ta przystępność, melodyjność i chwytliwość celowo została okraszona sporą dozą kiczu, a zarazem luzu ze strony muzyków. Mam wrażenie, że to właśnie nie podoba się części osób, pies ich trącał. O tym, że Ghost jest dodatkowo świetny na żywo będziemy się mogli przekonać w czerwcu, kiedy to zawitają do naszego kraju (pierwotnie miał być to luty, ale panowie są tak obrzydliwie popularni, że jadą na rozdanie Grammy. Cholerna sława!). Mój bilet już czeka na biurku!

Niespodzianka roku. Batushka - Litourgiya

Batushka - Polacy znowu rozpierdolili blekmetale. Ej serio. Goście pojawili się znikąd, nikt nie wie kto to, nagrali materiał nie wiadomo gdzie i pod czyją pieczą. Chodzą zapewnienia, że to starzy wyjadacze polskiej sceny, co precyzować może domysły, jednak to nie jest najważniejsze. Wszak anonimowych artystów przedkładających twórczość ponad nazwiska pojawiło się ostatnio tu i tam, nie szukając daleko Ghost, czy nasza rodzima grupa BOKKA. No i ta Batushka.Wzięli tak wleźli w światek rozpierając się łokciami, jebli tę swoją muzyczną cerkiew pomiędzy nudnymi płonącymi kościołami, grobami, lasami i górami i skwitowali krótko "tera my, wara, sobaki". I choć czarna surowość jest czasem złamana doomowym marszem mięsistych riffów, chóralnymi echami, czy babuszkowymi zaśpiewami nagranymi chyba gdzieś na zapadłej ruskiej wsi pokrytej słomianym dachem, to materiał nie nosi na sobie cienia tandety. Ba, jest cholernie poważny, bezkompromisowy i niebanalny. Jakość nagrania też miło łechcze moje bębenki. Kapitalnie brzmiąca, nieco eksponowana perkusja nie zlewa się w jeden blast, bas momentami wręcz wychodzi na pierwszy plan. Szarpnięcia riffów wprost nakazują machnąć czupryną. Obok harshowych, typowo blackowych wokali pojawiają się siłą wyciągnięte z cerkiewnych budowli chóry dając namacalne wrażenie uczestnictwa w prawosławnym misterium. Całość jest mocno spięta, mimo krótkich, okazjonalnych wyciszeń trzyma mocno i nie odpuszcza. Misterium trwa nieco ponad czterdzieści minut. Może troszkę mało, jeszcze jednego utworu brak! Tak czy owak Batushka to największa niespodzianka tego roku, która mocno namieszała mi w głowie. Pierwszy sort. I zaprawdę powiadam, jeszcze będzie o nich głośno.

Krótkie piłki:

Ścieżka dźwiękowa dwatysiącepiętnaście: Peaky Blinders

Nie jestem specjalnym fanem ścieżek dźwiękowych. Jakoś nie potrafię się skupić i docenić kunsztu kompozytorów pełnometrażowych blockbusterów, tej pompatycznej, orkiestralnej nuty. Prędzej trafia do mnie ścieżka mniej konwencjonalna, na przykład z takiej Amelii. Albo Strażników Galaktyki. O, ciostatni mogliby spokojnie trafić na mój zeszłoroczny ranking, ale True Detective był lepszy. Zresztą o Strażnikach wspomniał ktoś w jednym z komentarzy, że ma nadzieję iż napiszę o nich w przyszłym roku. Toteż piszę. Ale Strażnicy to jednak film zeszłoroczny. Wybierając ścieżkę, któa najbardziej przypadła do gustu miałem problem, ostatecznie trafiło na Peaky Blinders. Świetnie dobrana mieszanka Cave-White-Harvey plus kilku(nastu) innych wykonawców, choć stylistycznie nie jest osadzona w końcu XIX wieku, to pasuje do obrazu tak idealnie jak przewrotnie. Zaraz za Peaky Blinders kroczy drugi sezon Fargo.

Dźwiękowa ciekawostka: Wsie - Wsie

Niepokojąca galeria wyimaginowanych wsi sportretowana cierpkim komentarzem dźwiękowym jak i słownym. To pierwsze to mieszanka sampli i nagrań terenowych poddawanych całemu szeregowi obróbek. To dźwięki trudne, uległe rozkładowi i sklejone jeszcze raz. To czasem niemal hałas przetkany z rzadka odgłosami nieprzetworzonymi, pozwalającymi słuchaczowi zachować łączność z prawdziwym światem. To drugie to bezpłciowy, monotonny i zmęczony głos recytujący krótkie, oderwane od rzeczywistości opisy poszczególnych wsi. Całość jest duszna, bardzo niepokojąca, wyciągnięta jakby nie z tego świata. Do tego wymagająca, ale za to strasznie hipnotyzująca i wciągająca. Jak wieś z błotem. Albo wieś, której nie można opuścić.

Rytuał dźwięku: Alameda 5 - Duch Tornada

O projektach Kuby Ziołka można było tu i tam poczytać, a w pewnych kręgach było o nim całkiem głośno. Tegoroczny projekt, Alameda 5 przyniosła na polską scenę alternatywną potężną płytę Duch Tornada. Zbiera ona znakomite recenzje i wcale mnie to nie dziwi. Długie, wymagające dzieło będące mieszanką free jazzu, tąpnięć elektroniki, instrumentalizacji pokroju Reicha, ambientowego szumu i mocno rozwiniętej sekcji perkusyjnej nadającej płycie rytualnego klimatu. Dokonania Ziołka są według mnie dla polskiej altenratywy tym, czym w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Osjan.

PS. Warto spróbować też Starej Rzeki tego samego artysty!

Jazzektronika. Jaga Jazzist - Starfire

To, że w ogóle poznałem Jaga Jazzist zawdzięczam Trójce. W sumie fanem tej stacji nie jestem, zresztą jak każdej innej. Trójka leciała w samochodzie ojca. Pojechałem po gładź gipsową i metalowe kątowniki do pierwszego własnego mieszkania. Gdy dojechałem do sklepu leciał jeden z kawałków, bodaj tytułowy Starfire. Zastygłem w samochodzie do końca utworu, po czym szybko na komórce spisałem nazwę wykonawcy. Reszta płyty okazała się niezwykła. Oto członkowie Jaga Jazzist nagrali płytę klejąc ścieżki na odległość, każdy w swoim zaciszu. Porzucili bardziej tradycyjne podejście do jazzu na rzecz oryginalnie brzmiącej elektroniki jazzem tym sowito zakropionej. Efekt jest oszałamiający, niezwykle świeży i zaskakujący na każdym kroku.

Bożyszcze progresów. Steven Wilson - Hand.Cannot.Erase

Nie sposób przejść obok tegorocznej płyty Wilsona. Nie przechodzę i ja. Znakomicie brzmiący, pomysłowy. Z każdym kawałkiem coraz mroczniejszy, definiujący osamotnienie w tłumie ludzi. Piekielnie smutny i dołujący. Warto zapoznać się z miejską legendą będącą po części natchnieniem dla najnowszego krążka Stevena.

Powermetalowy kicz z pełną premedytacją: Gloryhammer - Space 1992: Rise of the Chaos Wizards

Kiczme... Power metal, wbrew pozorom trzyma się nieźle. Owszem, ten prawdziwy kojarzy się z niemieckimi dziadkami, których szczyty sukcesu datuje się na lata osiem.. a raczej dziewięćdziesiąte.  Najbardziej oczywistym dowodem może być Blind Guardian, któy wydał w tym roku całkiem niezłą płytę. Ale nie te dziodki mnie zauroczyły. To raczej młodzi muzycy z Gloryhammer. Nagrali płytę mega pompatyczną, mega melodyjną, mega powerową, mega kiczowatą i mega dobrą. A jak wielkie jest mega jajo, które towarzyszy tworowi, wystarczy zerknąć na teledysk. Jeeezusy, jakie gówno!

***

Kuriozum roku i jednocześnie wielki nieobecny: Wintersun – Time II

Żarty z Jariego nigdy chyba nie przestaną mnie bawić. Najpierw Nos Jari'ego (przyznaję, ma większego niż ja), potem Jari ma mało ramu, Jari marny fotograf, Jari wyda Time II za 250258 lat. No właśnie. Otóż pewnego razu, jeszcze w 2014 roku frontman dość znanej i lubianej formacji Wintersun napisał wielkie obwieszczenie. Wśród smętów, jęczeń i pochlipywań jak to jest źle w życiu dało się wyczytać, że, no kurde, no nie może już nagrywać muzyki bo bidulka ma za mało ramu w komputerze. Ej jestem w cholerę poważny... no, na ile się da w tej sytuacji. Jego twory są TAK skomplikowane i wielowarstwowe, że komputer mu się pali. A wszystkie studia nagraniowe są chujowe, bo jakość nagrań mu się nie podoba. Już w Time I gitary były cofnięte, bo mu dźwięk nie pasował. Najlepiej, żeby mu fani dali kasę na własne studio itd. itp. Tak w ogóle popełnił wielki błąd i powinien zostać w swojej poprzedniej pracy na poczcie to by miał spokój. No i całe to jęczenie i biadolenie było niesamowicie zabawne i chyba miało wywołać litość. Sęk w tym, że gdyby nie kontrakt z Nuclear Blast to Jari zrobiłby zrzutkę na Kickstarterze na swoje własne studio. I jestem pewien, że zebrałby furmankę pieniędzy bo, mimo podśmiechujek, koleś ma całą masę fanów. No i właśnie, wtedy dopiero pewnie powstałoby Time II, zapowiadane już tyle razy, pierwszy raz chyba na początek 2014 roku. Do czego w ogóle dążę? Ano do tego, że Jari obiecał, że Time II będzie nieporównywalnie lepszy, głębszy, skomplikowany, wyniosły, dopieszczony od jedynki. Gdyby tylko miał dobrego kompa oczywiście, śmiecham. No i ja tego Time II jestem cholernie ciekaw. Czy to będzie potężny gównokicz, bo na to mi to wygląda, czy może faktycznie epickie dzieło. Bo Time I faktycznie miał nieskończylion ścieżek, był piekielnie bogaty i melodycznie zadowalający ludzi kochających chwałę i, hmmm, epickość. Tyle, że ta wielowarstwowość faktycznie odbiła się na jakości nagrania. Mnogość dźwięków była aż za duża, zlewały się ze sobą, a całość, łącznie z tragiczną oprawą graficzną i promo fotkami, była wręcz cukierowa. Taki candy kingdom epic metal. Obawiam się, że dwójka będzie przyprawiać o próchnicę i cukrzycę. Mimo to jestem bardzo, bardzo ciekaw materiału. Może kiedyś powstanie. Może za tysiąc lat. Mamy, nomen omen, czas.

Drugi wielki nieobecny.  Nowy Moonsorrow

Nie zamierzam się rozpisywać, bo pisać o nich mógłbym doktorat. Każda płyta to dla mnie ścisła czołówka metalu i genialny materiał. V:Havitetty znajduje się w moim osobistym Top 3. Moonsorrow jest drugim nieobecnym, bo data pojawienia się płyty została już wyznaczona. 1 kwietnia 2016 roku, trzy miesiące bólu. Będzie płytą roku. Przeczytajcie moje zestawienie za rok, ja to już wiem.

***

To by było na tyle. Na zakończenie polski band, który zasługuje na o wiele więcej uwagi, niż mają obecnie. Nie znam ich, ale trzymam kciuki za kolejne dokonania. I do wokalistki: zróbże, dziewczyno coś ze swoją karierą, bo głos masz boski!

Maurycy
28 grudnia 2015 - 19:46