Stephen King rozpieszcza ostatnimi czasy swoich fanów: zaledwie kilka miesięcy po premierze „Pana Mercedesa” w ich ręce trafia „Przebudzenie” Tym razem jest to klasyczny horror. Zobaczmy, czy Mistrz jest w formie.
Alien: Isolation to nic innego, jak nowe, świeże spojrzenie na filmową klasykę sci-fi, w myśl której obcy stwór, bądź też cała rasa takich dziwadeł, zagraża w bezpośredni sposób ludzkości bądź jej konkretnym przedstawicielom, a my, odgrywający rolę głównego bohatera całego seansu, staramy się zaradzić zaistniałemu problemowi. Gra sama w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym, a według wielu jest też tworem nie pozbawionym solidnej porcji bardzo ważnych w rozrachunku ogólnym wad, ja jednak postarałem się doszukać chociaż jednej zalety, która będzie na tyle silna, iż uznam, że w nowego Aliena zdecydowanie warto było zagrać.
Annabelle to horror będący jednocześnie spin-offem i prequelem zeszłorocznej Obecności. To typowy przedstawiciel gatunku z średniej pułki, bazujący ponadto na wyeksploatowanym już nieco motywie. Niewiele tu prawdziwej grozy, mało napięcia i momentami chce się ziewnąć, a mimo to zajmuje czołówkę najchętniej oglądanych ostatnio filmów w Ameryce, przewyższając chociażby „Bez litości” z Denzelem Washingtonem.
Samolot, którym lecimy, rozbija się na nieznanej wyspie. Tylko nam udało się przeżyć katastrofę, a teraz czeka nas długa i ciężka walka o przetrwanie. Dni miną nam na szukaniu pożywienia, zbieraniu zapasów, oraz budowaniu odpowiedniego schronienia. Jednak gdy ostatnie promienie słońca znikną za horyzontem, nie dane nam będzie odpocząć po ciężkim dniu. Las, w którym staramy się przeżyć, pokaże w mroku swoje drugie, straszliwe oblicze, gdy z ciemności zaczną wyłaniać się jego pierwotni mieszkańcy i przyprowadzą ze sobą niewyobrażalne dla ludzkiego umysłu okropieństwa. The Forest intryguje odkąd tylko został zapowiedziany. Chociaż gry o przetrwaniu zaczynaja się ostatnio przejadać, to połączenie z survival-horrorem może dać nam długo oczekiwany powiew świeżości. Mimo że gra jeszcze oficjalnie nie wyszła, od kilku miesięcy dostępne są na Steamie kolejne aktualizacje wersji alfa, tak więc przekonajmy się jak twórcy radzą sobie z tkwiącym w The Forest potencjałem.
Dla wielu z Was (i dla mnie, całe szczęście, ostatni raz) pewnie dzisiejszy dzień był kwintesencją strachu, kiedy to po raz kolejny musieliście stanąć przed murami swojej szkoły, co samo w sobie budzi już skojarzenia z klasykami niezwykle emocjonującego gatunku, jakim jest horror. Lubię jednak, kiedy moje życie jest nad zwyczaj intensywne, a wyjątkowo efektywnym sposobem stymulacji własnych zmysłów jest nic innego, aniżeli granie w produkcje, w których naszym głównym celem jest przeżycie. Najczęściej stoimy w tej walce na przegranej pozycji, bowiem naszą postać ogarnia z każdej możliwej strony gęsty jak smoła mrok, a oręż, jakim władamy można by bezstratnie zamienić na stalową łyżeczkę, nie mniej jednak jest pewien urok w tych masochistycznych przygodach. A tych, uwierzcie mi, będzie w ciągu najbliższego roku na pęczki.
Przeglądając sobie spokojnie newsy z tegorocznego gamescomu, nie natrafiłem na nic, co by mnie specjalnie zainteresowało. Pohejtowałem trochę w myślach informację o tym, że nowy Tomb Raider ma wyjść na wyłączność Xboksa One, ale mało prawdopodobne, że nie zostanie prędzej czy później przeniesiony na pozostałe platformy. Do reszty wiadomości przejawiałem stosunek neutralny i nie miałem już żadnych oczekiwań ani nadziei, że na tej imprezie zapowiedziane zostanie coś, co wywoła we mnie chociaż najsłabsze pozytywne odczucie. Oczywiście do czasu, aż zobaczyłem teaser nowego Silent Hill. Od Hideo Kojimy. I Guillermo del Toro. Niech mnie kule biją, to chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w tym roku.
Wszyscy lubimy mówić, jakie to stare gry są wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne. Jednak wracanie do takich produkcji to już zupełnie inna sprawa. Stara gra odpalona po latach potrafi stracić wiele na swoim uroku, toteż produkcji, które po prostu mile wspominamy, jest na ogół o wiele więcej niż tych, w które nadal jesteśmy w stanie spokojnie grać, jak za starych lat. Jednak co z grami, z którymi nie mieliśmy nigdy okazji się zetknąć? Czy da się usiąść pierwszy raz w życiu do tytułu, który ukazał się ponad dwadzieścia lat temu i komfortowo się przy nim bawić? To właśnie postanowiłem sprawdzić, a za obiekt badań upatrzyłem sobie pierwszą grę z gatunku survival horror – Alone in the Dark.
Jestem jednym z tych odbiorców popkulturowych dzieł, którzy świadomie i z ochotą dają się straszyć. Lubię horrory w formie książkowej, filmowej i growej; w miarę możliwości staram się poznawać wszystkie tytuły z działu "wirtualne straszaki", które zdobywają uznanie ludożerki oraz krytyków. Outlast bez wątpienia jest taką grą, więc prędzej czy później musiałem się z nią zderzyć. Zderzenie nastąpiło w trakcie letniej wyprzedaży na Steamie, zaś jego efekt jest odpowiednio krwawy i niepokojący. Jak to ze zderzeniami bywa.
Studio Red Barells, twórcy Outlast, to nowa marka na rynku komputerowej rozrywki, ale jego dzielni pracownicy są doświadczonymi kreatorami, nie dziwi więc wysoka jakość ich najnowszego dzieła... choć - jak wskazuje tytuł wpisu - grałem w straszniejsze produkcje. Ale żeby nie było: trochę ciar zostało wygenerowanych, kilka razy na krześle podskoczyłem, a wirtualna panika została zasiana raz czy dwa.
Opisywałem już swój pogląd na growe horrory, jednak na tym temat się nie kończy. Nawet wśród gier spoza gatunku możemy trafić na takie, które za cel ustanowią sobie jednorazowe przyprawienie nas o zawał. Trudno w końcu o lepszy sposób na przestraszenie gracza, niż danie mu do ręki gry, która w żaden sposób nie zwiastuje tego, co ma dla nas w zanadrzu. Ot kolejny FPS, albo gra akcji, jakich wiele. Dzięki temu moment, w którym zostaniemy w bezlitosny sposób wyprowadzeni z błędu, skutecznie wryje nam się w pamięć. Oto lista sześciu strasznych momentów z gier nie będących horrorami.
Zombie już wszędzie pełno, ale nie mogę się powstrzymać przed napisaniem chociaż jednego tekstu na ich temat. Odkąd ludzkość znalazła się w XXI wieku, wszyscy znacząco przyspieszyliśmy. Zrobienie czegokolwiek w dzisiejszym świecie jest prawie niemożliwe, jeżeli nie przystosujemy się do tempa w jakim żyją masy. I wygląda na to, że za tą modą podążyły także zombie. Biegające jak Usain Bolt umarlaki są już normą, jeśli chodzi o produkcje spod sztandaru żywych trupów, a te klasyczne, powolne zombiaki zostały praktycznie zepchnięte do kina niezależnego. Czy jest dla nich jeszcze miejsce w wysokobudżetowych produkcjach?