Zanim napiszę, że The Day Is My Enemy to nowy album The Prodigy, na który czekaliśmy aż 6 lat (i zanim użyję innych obowiązkowych wstawek w ramach otwarcia tekstu), wspomnę o czym innym. Gdy sobie wyobrażam, co Liam Howlett, Keef (wcześniej Keith) Flint i Maxim odpowiedzieli na pytanie "jaka ma być ta płyta", na myśl przychodzi tylko jedno: więcej mocy! More firepower! Cios za ciosem! Atak! Szaleństwo! Czyli w sumie więcej, niż jedno. Ale chyba rozumiecie, o co chodzi? The Day Is My Enemy to wielka ogromna bomba imprezowa.
Wróćmy teraz do porządku obrad. Poprzednie dzieło The Prodigy - całkiem solidne wydawnictwo Invaders Must Die, ukazało nieco ponad 6 lat temu. Wyposzczeni fani rzucili się na dobre utwory w rodzaju Omen czy Take Me To The Hospital i wybaczyli kilka słabszych momentów, wszak jeden album wcześniej nie było wcale tak fajnie. Always Outnumbered, Never Outgunned pojawił się w 2004 roku (5 lat wcześniej) i zawiódł, bo miał niezwykle wysoko postawioną poprzeczkę w postaci nadal najlepszego w dyskografii grupy albumu The Fat of the Land (czerwiec 1997 roku, 7 lat przerwy!). Jak widać, miłośnicy agresywnej elektroniki, wgniatającego w ziemię basowego rytmu ożenionego z rozebranymi na czynniki pierwsze gitarami spod znaku The Prodigy nie mają łatwego życia. 3 pierwsze albumy pojawiły się na przestrzeni 5 lat, zaś kolejne 3 to okres niemal dwóch dekad. Ale nie ma co ryczeć, wszak The Day In My Enemy już tu jest i każdy chętny może się przekonać, że (czy) warto było czekać.
Te kilka lat przerwy zaowocowało czternastoma premierowymi kompozycjami, z których spora część została już skutecznie przetestowana na koncertowych poligonach. Pierwszym utworem zaprezentowanym oficjalnie był Nasty, wyposażony w ciekawy teledysk. Pierwsze wrażenie: niezły, energetyczny numer, ale trochę za bardzo stara się być taki, jak stare hiciory. Następna odsłona albumu - utwór tytułowy. Pierwsze wrażenie: no, to rozumiem - bębnowa ekstaza, świetne! Później dostaliśmy jeszcze Wild Frontier - kawałek "oldchoolowy", ale bardzo fajny i z drugim pełnoprawnym, absolutnie prześwietnym teledyskiem. Czwartą zajawką była kończąca płytę petarda, mocarny Wall of Death ze zmaltretowanymi gitarami w tle. 3 trafione numery na 4 udostępnione nastawiły mnie bardzo optymistyczne do całej płyty. I słusznie!
The Day is My Enemy to takie Prodigy, jakiego oczekiwali fani po The Fat of the Land. Co prawda nie jest to jeszcze ten sam poziom, ale bez wątpienia pan Howlett i drużyna zrobili duży krok w dobrym kierunku. Płyta w udany sposób miesza ewolucję starych motywów (wspomniane już The Day Is My Enemy z gościnnym wokalem od koleżanki Tricky'ego, Martiny Topley Bird czy spokojne, ale niesłychanie klimatyczne Invisible Sun) z utworami żywcem wyrwanymi z jakiegoś rave party z 1995 roku (Destroy, które mimowolnie wywołuje szeroki uśmiech na twarzy słuchacza, czyli mojej). A jest tutaj dużo więcej dobra.
Ibiza pędzi na złamanie karku dzięki zacnemu rytmowi żywej perkusji i samplowaną gitarą ukrytą za rapowaniem Sleaford Mods. Instrumentalny Beyond the Deathray dzieli dwie naładowane kilowatami połowy płyty (utwór wstawiony w doskonałym miejscu na złapanie oddechu), a Get Your Fight On to kolejna partia nie dających się rozpoznać elektrycznych gitar postawionych obok epileptycznego rytmu. Muzyczne adhd w najlepszej formie. Ale żeby nie było tak słodko - nie wszystko się udało. Rok-weiler byłby świetny, ale przeszkadza drażniący me ucho wyszczekiwany refren. Z kolei Rhythm Bomb i Roadblox, które otwierają drugą połowę płyty, brzmią nijako i brakuje w nich iskry bożego natchnienia. Takie telepanie się dla samego telepania (choć może tu działa efekt "zbytniej fajności" pozostałych utworów, prze których te dwa wypadają blado).
W ogólnym rozrachunku The Day Is My Enemy jest tym, czego oczekiwałem. Powiewem z przeszłości, odświeżonym i doładowanym przez pełnego pasji twórcę. Muzyczną bombą żywiącą się subwooferami, koncertową amunicją godną 2015 roku i płytą zasługującą na wydanie 3 lub 4 dyszek w sklepie. Na ile przemawia teraz przeze mnie nostalgia, okaże się za kilka miesięcy. Na razie słucham i słuchać będę.