Nigdy nie lubiłem Nirvany. Po prostu. Powodów do tego miałem i mam wiele, a każdy zachwyt nad tą formacją budził we mnie chęć wdania się w dysputę/rozmowę/kłótnię na ten temat. I choć studyjnych dokonań Nirvany nadal nie uważam za dobre, to coś się zmieniło. Można by rzec, że w pewnym sensie się nawróciłem. Wszystko po odsłuchaniu ich znanego koncertu MTV Unplugged in New York, który w końcu wpadł w moje ręce. Bo, mówię to wszystkim – zarówno fanom, jak i wrogom Nirvany – że to jest po prostu kawał zajeb***ej muzyki! I dziś właśnie o tym będzie – o tej odsłonie Nirvany, w której się zakochałem.
Zacznę jednak od tego, o czym wspomniałem na początku. Czyli od mojej sporej niechęci do Nrivany. Wiem, że zespół ten ma wielu fanów, nikogo też nie chcę wnerwiać swoimi stwierdzeniami itd., nie chcę też ich nikomu narzucać. Po prostu Nirvana to był dla mnie zespół-wydmuszka. Faceci nagrali trzy płyty studyjne, a szumu wokół nich, jakby nagrali ich co najmniej dziesięć. Na dodatek nigdy nie przepadałem za tymi albumami. Ot, grunge’owe granie, które być może nie jest złe, ale arcydziełem bym tego nie nazwał. Kij jednak z tym czy wg. mojej subiektywnej opinii te albumy są dobre czy nie. Dużo bardziej denerwuje mnie cała nirvanowska otoczka, skupiona wokół jej lidera – Kurta Cobaina. Facet był dla mnie strasznie pretensjonalny i sztuczny. Szczytem dla mnie jest jego postawa towarzysząca nagraniom i premierze In Utero. Facet zarobił na poprzedniej płycie miliony, nagrał coś, co w wielu miejscach od razu okrzyknięto czymś kultowym, a on pieprzył coś, że on przecież nie chciał, że jak mógł zdradzić ideału wyniesione ze sceny undergroundowej, że jego życie jest tak koszmarne(z tymi milionami dolarów i milionami fanów, z dzieckiem i z żoną), że on siebie nienawidzi i chce umrzeć(tak właśnie miał brzmieć pierwotnie tytuł In Utero – I Hate Myself and I Want to Die). Uhh… niedobrze mi się robiło patrząc na taka postawę. Tymczasem wszyscy go wielbią, zachwycają się nad jego wrażliwością i głęboką duszą. Dodatkowo, co tylko przelewało czarę goryczy, wszyscy zachwycali się też jego wokalem, którego przecież na żadnej studyjnej płycie nie było de facto słychać! Jego głos raz za razem, piosenka za piosenką, był przykrywany przez nawalające instrumenty, jak można się więc zachwycić czymś, czego tak naprawdę nie słychać? Z takim właśnie podejściem do tego zespołu żyłem już kilka lat, ale ostatnio zapragnąłem zrobić ostatnią rzecz, która mogłaby mnie do tego zespołu przekonać – czyli odsłuchać MTV Unplugged. Zachęcał mnie do tego mój tata(posiadacz czerwonego winyla z tym wydawnictwem) oraz mój dobry kolega(posiadacz płyty CD), obaj zupełnie niezależnie od siebie. Wziąłem więc tę płytę, myśląc że przecież nic mi się nie stanie. I jakże się myliłem!
Myliłem się, bo płyta ta rozjebała mnie na kawałki, potem przy drugim odsłuchaniu pozbierała i znów rozjebała, a potem zrobiła to jeszcze trzy razy. I to wszystko w przeciągu dwóch dni. I choć następnie, nadal podjarany Nirvaną, wróciłem do jej studyjnych płyt i znów mnie odrzuciły, to poczułem się w obowiązku napisania tego tekstu, tak by jak najwięcej osób poznało Nirvanę w wersji przedstawionej na MTV Unplugged in New York. Bo naprawdę warto.
Ale czym jest w ogóle to MTV Unplugged? Jest to seria koncertów, która została zainicjowana jeszcze w 1989 roku przez Bon Jovi’ego i Samborę, a której założeniem są występy różnych muzyków, którzy wykorzystują jedynie instrumenty akustyczne. Koncert unplugged Nirvany został nagrany pod koniec 1993 roku, kilka miesięcy przed śmiercią Cobaina, a wydany został prawie rok później, gdy wokalista i gitarzysta już nie żył. Płyta ta zawiera 14 utworów, w większości pochodzących, oczywiście od Nirvany, lecz z kilkoma coverami(dokładnie sześcioma), z czego najsławniejszy jest The Man Who Sold the World autorstwa Davida Bowie’go. Nirvana w wersji akustycznej to zupełnie inne doświadczenie. Po pierwsze – nareszcie słychać głos Cobaina. Co więcej – głos ten rzeczywiście jest naprawdę dobry. Bez jakiejś kosmicznie ogromnej skali czy umiejętności typowych dla śpiewaków operowych, ale Cobain naprawdę dobrze nim operuje, buduje odpowiedni klimat i słucha się tego po prostu bardzo dobrze. Po drugie można docenić sekcję instrumentalną. Na płytach studyjnych gówno było słychać i człowiek nie bardzo jak miał sobie wyrobić opinię co do umiejętności muzyków. Tymczasem, podobnie jak w przypadku wokalu Cobaina, jest tutaj naprawdę dobrze. Dzięki temu, że koncert jest akustyczny, to piosenki Nirvany zyskały na świeżości, a także, w mojej opinii, na atrakcyjności. Wszystkie te rzeczy, które na oryginalnych albumach mnie odpychały, tutaj wchodziły dosłownie na raz. I mówię tu zarówno o rzeczach z pierwszego albumu(About a Girl), jak i o rzeczach późniejszych(np. All Apologies, które na In Utero niszczyło moje biedne uszy, a tutaj mnie szczerze zachwyciło). Świetny jest również wybór coverów. Na każdy z nich Nirvana miała pomysł i nie ograniczyli się tylko do poprawnego odegrania kawałka. Z moich faworytów chciałbym wymienić genialne Lake of Fire autorstwa Meat Puppets oraz The Man Who Sold the World Bowie’go. MTV Unplugged zmienił też moje postrzeganie Nirvany i Cobaina w jeszcze jeden sposób – nagle zacząłem kupować cobainowski image. W jednej chwili zamiast człowieka próżnego, nadętego i sztucznego zobaczyłem ekstremalnie nieśmiałego, lecz bardzo utalentowanego muzyka(te wszystkie wstawki między piosenkami, gdzie Cobain nieśmiałym głosem mówi do publiczności, że zapewne zawali odegranie następnej piosenki), który rzeczywiście jest pełen wewnętrznego cierpienia i nieszczęścia. Zobaczyłem ten obraz i kupuję go w całości. Taka Nirvana ma dla mnie sens. Taką Nirvanę chciałbym znać, takiej Nirvany chciałbym być fanem. Po prostu.
Nie jest to recenzja płyty, tylko raczej próba przekonania tych ludzi, którzy jak ja położyli na Nirvanie kreskę(a jest ich sporo) – nie róbcie tego, przynajmniej dopóki nie odsłuchaliście MTV Unplugged in New York. Jest to świetna płyta, pełna znakomitych piosenek, zagranych z pasją i wielkimi umiejętnościami. W tym roku mija 20 rocznica wydania tego albumu. Poprzednie dwa(Nevermind oraz In Utero) zostały wydane w specjalnych i pięknych rocznicowych edycjach. Olałem te edycje, gdyż nie podobały mi się te płyty. Ale jeśli wyjdzie jakaś kolekcjonerka MTV Unplugged to biorę ją w ciemno. Nie pamiętam, bym tak bardzo jarał się jakąś płytą od początku do końca. I choć nie przekonałem się do całej Nirvany, to przynajmniej uwielbiam jej jakąś część. I Wam też to polecam.
PS. Na sam koniec – nie przekonujcie mnie do studyjnej Nirvany. Jest to zespół, którego nie czaję, choć próbowałem do niej podchodzić wielokrotnie. To wszystko co o tym zespole napisałem w pierwszych akapitach to dla mnie prawda. Szanuję jednak zdanie innych w tej sprawie i nie mam potrzeby udowadniania nikomu, że się myli.
PS2. Tutaj możecie wejść i przeczytać tekst o tym krążku(a raczej o jednej piosence z niego) autorstwa Soulcatchera: https://gameplay.pl/news.asp?ID=68636
Poprzednie niedzielne teksty:
Gdzie kupować muzykę?: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82866
Czego słuchamy gdy ćwiczymy?: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82718
Recenzje książek o Abbie i Beatlesach: https://gameplay.pl/news.asp?ID=82574
Zachęcam też do wchodzenia na moją facebookową stronę: https://www.facebook.com/musictothepeoplemagazine