Chris Hemsworth: Naparzanie - recenzja filmu Tyler Rake: Ocalenie
Wchodzi McConaughey do baru... Recenzja filmu Dżentelmeni
Recenzja filmu Atomic Blonde. Styl, styl i jeszcze raz przemoc
Przegląd Kina Azjatyckiego. Korea #2
10 znanych filmów i postaci z gier w Ghost Recon Wildlands
1,15 trupa na minutę. Recenzja filmu John Wick 2
Wyjątkowe czasy nastały, skoro debiut filmu na Netfliksie urasta do miana największej premiery miesiąca, a może i wiosny. Z drugiej strony, nawet gdyby wszystko funkcjonowało normalnie, to Netflix miałby się czym chwalić - Chris Hemsworth jest gwiazdą pierwszego sortu, a bracia Russo po sukcesie dwóch ostatnich części Avengers są w stanie wywindować do pierwszej liginiemal każdy projekt. Tak sobie zatytułowany film Tyler Rake: Ocalenie (co i tak jest trochę lepsze niż niezwykle nijaki oryginalny tytuł Extraction) okazał się filmem, który bez problemu zajmuje miejsce wśród najlepszych obrazów sygnowanych logo Netfliksa. I wcale nie dlatego, że konkurencja jest słaba.
Tyler Rake: Ocalenie to reżyserski debiut Sama Hargrave'a, kaskadera i koordynatora scen akcji, który pracował m.in. przy Wojnie bohaterów i Endgame. Tam poznał braci Russo i Chrisa Hemswortha, a panowie zaszczycili swoimi nazwiskami jego pierwszy film. Efekt jest podobny, co przy okazji Johna Wicka - gdy kaskader bierze się za kino akcji, to można być pewnym, że od strony realizatorskiej i wizualnej będzie przekonująco, efektownie i brutalnie. Tyler Rake nie jest aż tak dobry jak John Wick, ale momentami brakuje niewiele.
Guy Ritchie zaczął swoją filmową karierę od pokazywania cwaniaków-gangsterów z dziwnymi akcentami (Porachunki i Przekręt) i po 22 latach wrócił do źródła. Oczywiście po drodze w jego filmach było sporo elementów tego charakterystycznego stylu (np. Rock'n'Rolla, fragmenty obu Sherlocków Holmesów, ba - nawet niedoceniany Król Artur miał sporo gangsterskiego luzu), ale dopiero Dżentelmeni wyglądają jak trzeci odcinek sagi rozpoczętej przez Ritchiego pod koniec lat 90-tych. Dostajemy świetną intrygę, mądrze zaburzoną chronologię akcji, dobre dialogi, trochę montażowych sztuczek, przemoc na wesoło i gęstą, londyńską atmosferę.
Film zaczyna się pod koniec, bo tak jest ciekawiej. Do baru wchodzi grany przez Matthew McConaugheya Mickey Pearson. Mickey jest Amerykaninem, który w Wielkiej Brytanii zarabia fortunę nadzorując zbudowane przez siebie imperium marihuanowe. Wszyscy ludzie na szczycie muszą obawiać się ataków, szczególnie w tak niegościnnym otoczeniu jakim jest londyński półświatek i szczególnie, gdy pojawia się plotka, że "król trawy" zamierza abdykować. Jednak Mickey wygląda, jak by się niczego nie obawiał, aż tu nagle koleś, broń, strzał. Nie żyje? Dowiemy się za ok. 90 minut.
Prawie dwa lata temu na kinowych ekranach pojawił się film Atomic Blonde. Z różnych względów wtedy seans mnie ominął i perypetie atomowej blondyny nadrobiłem dopiero teraz, bo film wskoczył do biblioteki polskiego Netfliksa. Jedną recenzję na Gameplayu mogliście już przeczytać, ale może znajdziecie czas na drugą?
Gdy w 2014 roku duet Chad Stahelski - David Leitch dał światu Johna Wicka, okazało się, że gatunek klasycznego filmu "napadacko-strzelackiego" nadal może zaoferować współczesnemu widzowi tony stylu i godziwej rozrywki. Później Stahelski został przy Johnie Wicku, a Leitch wyreżyserował właśnie Atomic Blonde oferując więcej tego samego, ale w damskim wydaniu.
Pora na kolejne zestawienie Przeglądu Kina Azjatyckiego. Ponownie wracamy na Półwysep Koreański i przyjrzymy się kilku tamtejszym produkcją. Poniżej zaprezentowane filmy powinni trafić w gusta widzów którzy poszukują produkcji bardziej nastawionych na widowiskową akcję i miłośników kryminalnych klimatów.
Ghost Recon Wildlands to ogromna piaskownica oparta na jednym, bliźniaczo podobnym schemacie fabularnym, przez co prędzej czy później opowiadana historia może zejść na drugi plan - zwłaszcza podczas rozgrywki w kooperacji. Otwiera to pole do popisu dla zabawy w odrobinę innym klimacie, choćby z jakiś znanych filmów akcji. Snajper, Commando - te i inne pozycje znajdziemy w Wildlands!
Pierwszy John Wick pojawił się znikąd i namieszał, jak to lubi czynić noszący to miano bohater. Nagle objawił się widzom na świecie, a oni go pokochali za bezpretensjonalność, brutalność i styl. Keanu Reeves wrócił do wielkiej formy sprzed lat, na nowo skumplował się ze specami od kaskaderki i sztuk walki, z którymi współpracował przy wszystkich trzech Matriksach, a efektem było 100 minut rewelacyjnej akcji i porządny finansowy wynik. Nic dziwnego, że musiał pojawić się sequel.
John Wick 2 miał przed sobą dużo trudniejsze zadanie - świat poznał już tego bohatera i nie mogło być mowy o podobnym zaskoczeniu, jakie miało miejsce w 2014 roku. Superduet debiutujących wówczas reżyserów - Chad Stahelski i David Letich - rozstał się w zgodzie i za sterem teraz został tylko ten pierwszy. Facet, który w 1994 roku był dublerem na planie Kruka po śmierci Brandona Lee, pokazał już, że mało kto czuje dobrą, analogową, brutalną akcję spod znaku pistoletu i pięści. Chyba wszyscy oczekiwali produkcji na poziomie. Miło jest więc po wyjściu z kina przekonać się, że oczekiwania zostały spełnione.
John Hillcoat istnieje w mojej świadomości tylko jako reżyser filmu Droga i twórca teledysków do utworów m.in. Muse i How to Destroy Angels. Takie portfolio wystarczyło, by zainteresować się Psami mafii, choć zdecydowanie pomógł też pierwszy, bardzo efektowny zwiastun. Film z lekkim opóźnieniem ląduje na naszych ekranach, a z racji pewnej posuchy na polu z twardymi, męskimi, owłosionymi opowieściami o policjantach i złodziejach, stanowi interesujący kąsek dla fanów kinowej sensacji. Ale czy faktycznie nim jest?
Jako typowy konsumerski pożeracz kina masowego w porażającej większości oglądam filmy amerykańskie. Czasem zdarzy się jakaś polska komedia, chociaż ostatnia, o której z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że była udana, to „Czas Surferów” z 2005 roku. Czasem też z racji zainteresowań na tapecie pojawi się jakiś tytuł z Kraju Kwitnącej Wiśni. Ale poza tym? Tylko masówka z krainy hamburgerów. Stąd do „Celi 211” podchodziłem ze sporą rezerwą – nie dość, że kino hiszpańskie, to jeszcze oglądane z przymusu, z powodu zadania na uczelni. Pierwsza scena też pozytywnego wrażenia nie zrobiła – samobójstwo jakiegoś wychudzonego biedaka automatycznie nastawia na kolejne pseudoartystyczne „dzieło”, które podoba się wszystkim pięciu osobom, które je zrozumieją. Albo udają, że je rozumieją, bo hipsterska natura tego wymaga. Na szczęście pozory myliły – „Cela 211” to kino ciekawe, oryginalne i, co szczególnie podbija jego wartość, odważne.
Gdy w 2010 roku gameplay.pl był jeszcze internetowym pacholęciem, napisałem skromną wiadomość reklamującą krótką filmową etiudę sprzed lat, w której miałem przyjemność wziąć udział. Teraz przyszedł czas na coś nieco starszego, dłuższego i zdecydowanie bardziej sensacyjnego. Jesli tylko macie na zbyciu pół godziny, zapraszam do obejrzenia mrożącego piersi filmu o ściganiu złoczyńcy. Alpha to czadowa offowa produkcja sensacyjna, którą chcę, byście poznali.
Szczerze mówiąc do kina wybieram się raczej tylko od święta, ale skoro dopiero co się skończyły, a seria Mission Impossible zalicza się do moich ulubionych, to postanowiłem wybrać się na czwartą odsłonę zatytułowaną Ghost Protocol, która przedwczoraj trafiła do kin. Osobiście uważam, że choć przygody agenta Hunta nigdy nie dorównały takim klasykom kina sensacyjnego jak Ronin czy Gorączka (jakaś polemika? ;)), to charyzma głównego bohatera, przewodni motyw muzyczny oraz ogromna dawka emocji sprawiają, że z niecierpliwością oczekiwałem na ten film. Czy warto wydać kilkanaście złotych na bilet? O tym przekonacie się czytając moje wrażenia po seansie. Postaram się unikać zbędnych spoilerów, więc możecie czytać bez obaw…