Jako typowy konsumerski pożeracz kina masowego w porażającej większości oglądam filmy amerykańskie. Czasem zdarzy się jakaś polska komedia, chociaż ostatnia, o której z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że była udana, to „Czas Surferów” z 2005 roku. Czasem też z racji zainteresowań na tapecie pojawi się jakiś tytuł z Kraju Kwitnącej Wiśni. Ale poza tym? Tylko masówka z krainy hamburgerów. Stąd do „Celi 211” podchodziłem ze sporą rezerwą – nie dość, że kino hiszpańskie, to jeszcze oglądane z przymusu, z powodu zadania na uczelni. Pierwsza scena też pozytywnego wrażenia nie zrobiła – samobójstwo jakiegoś wychudzonego biedaka automatycznie nastawia na kolejne pseudoartystyczne „dzieło”, które podoba się wszystkim pięciu osobom, które je zrozumieją. Albo udają, że je rozumieją, bo hipsterska natura tego wymaga. Na szczęście pozory myliły – „Cela 211” to kino ciekawe, oryginalne i, co szczególnie podbija jego wartość, odważne.
Juan Oliver otrzymuje posadę strażnika więziennego. Dzień przed rozpoczęciem pracy, chcąc zrobić dobre wrażenie na swoich przełożonych, udaje się na zwiedzanie swojego nowego miejsca zatrudnienia. Pech chciał, że trafia akurat na dzień, w którym więźniowie organizują bunt, a jeszcze większy pech sprawia, że trafia między nich. Ponieważ żaden z przestępców dotąd nie miał okazji go poznać, Juan rozpoczyna niebezpieczną grę i by przetrwać, zaczyna udawać jednego z buntowników. Staje się też jednym z przybocznych przywódcy buntu, zwanego Macochą.
Tym, co sprawia, że filmy jak „Ojciec Chrzestny” czy „Scarface” przechodzą do legendy, jest przedstawienie zimnokrwistych, wyrachowanych morderców w taki sposób, że widz, mimo pełnej świadomości tego, że są to brutalni socjopaci, darzy ich autentyczną sympatią. „Cela” początkowo zdaje się całkowicie zawodzić na tym polu – więźniowie przypominają bandę dzikusów delektujących się rzezią. Juan, a razem z nim widz, zaczyna jednak zagłębiać się w to społeczeństwo i poznawać jego reguły, które z każdą kolejną minutą zaczynają mieć coraz więcej sensu. Pojawia się też nić sympatii do Macochy. Do brutalnego mordercy, który jednak kieruje się zasadami swojego własnego kodeksu moralnego i honorowego. I który, jak to pada kilkukrotnie w trakcie filmu, „robi, co może”. Żądania buntowników wydają się widzowi sensowne, a jednak władze jedynie obiecują, mamią, kombinują, a także po prostu kłamią. Dopuszczają się przy tym zagrań na tyle niemoralnych, że odnosi się wrażenie, że to raczej oni powinni znajdować się po wewnętrznej stronie krat.
„Dwieście jedenastka” przy swojej dość prostej konstrukcji fabularnej nie waha się zaszokować widza niespodziewanymi zwrotami fabularnymi. Jest to film wielopłaszczyznowy – na pierwszej mamy film o człowieku zmuszonym do walki o przetrwanie w skrajnie niebezpiecznym środowisku. Ale to tylko najbardziej powierzchowna warstwa. Głębiej znajdziemy opowieść o tym, jak dobry człowiek, powalony okolicznościami, upada na dno. Jest to także historia o męskiej przyjaźni zrodzonej przez niebezpieczne okoliczności. Wreszcie, to wyraźna krytyka systemu więziennictwa i tego, w jaki sposób traktowani są kryminaliści. Na wszystkich tych płaszczyznach film nie zawodzi, a niejednoznaczny finał potęguje tylko pozytywne wrażenia.
Alberto Ammann debiutujący w roli Juana robi, co może, żeby dobrze odegrać swoją rolę, ale zostaje wyraźnie stłumiony przez Luisa Tosara grającego Macochę. To jemu udaje się skraść seans. Twardy, bezwzględny, ale przy tym wyjątkowo honorowy. Postać zła, ale niepozbawiona pewnej szlachetności, którą Tosara zdołał świetnie oddać. Pozostali aktorzy wypadają solidnie, ale nie wybitnie. Kilkorgu z nich przydałoby się nieco więcej czasu ekranowego, ponieważ wypadają dość jednowymiarowo, zwłaszcza tyczy się to pozostałych przybocznych Macochy – dość wspomnieć, że nawet nie pamiętam ich ksywek, mimo że ostatecznie odegrali dość istotne role.
Warstwa audiowizualna filmu jest solidna, choć nie wyróżnia się w żaden sposób na plus. Ścieżce dźwiękowej brakuje zapadających w pamięć motywów, zaś sama sceneria jest dość kameralna, co jednak zostało podyktowane treścią – nadmiar efektywności jedynie zepsułby osiągnięty efekt. Tajemnicą pozostaje dla mnie fakt, dlaczego film otrzymał nominację za najlepsze efekty specjalne na 24 ceremonii wręczenia nagród Goya. Efektów specjalnych jako takich w filmie nie stwierdziłem.
Jak na film, do którego podchodziłem z wyraźną niechęcią i która to niechęć została jeszcze spotęgowana pierwszą sceną – która, swoją drogą, jak się później okazuje, ma dość istotną wartość dla całego filmu – „Cela 211” okazała się zaskakująco dobrym tytułem. Połączenie kina akcji z dramatem to mieszanka, którą łatwo można zepsuć złym wyczuciem. Daniel Monzon, reżyser, zdołał jednak nie popaść ani w przerysowanie, ani nadmierny realizm. Nie wiem, na ile to jego zasługa, a na ile Francisco Péreza Ganduli, twórcy książki, której adaptacją jest film, ale liczy się efekt, a ten jest bardzo dobry. W planach jest amerykański remake tytułu, moim zdaniem zupełnie niepotrzebny, ponieważ dzieło Daniela Monzona jest kinem zrealizowanym na tyle sprawnie, że nie potrzebuje reedycji – broni się w swojej aktualnej postaci.
PS. Uwaga na zwiastuny na YT - zdradzają zdecydowanie zbyt wiele z fabuły i zwrotów akcji!
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawiają się tam informacje o moich tekstach nie tylko z GP, ale także prywatnego bloga oraz z GOLa. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego bloga.