Najlepszy film Christophera Nolana? - recenzja Tenet
Niewidzialny człowiek - recenzja filmu
Długi tytuł, średnia zawartość - recenzja filmu "Ptaki nocy"
Recenzja filmu Terminator: Mroczne przeznaczenie - to nie jest film dla fanów dzieł Jamesa Camerona
Bez Michaela Baya może być lepiej! - recenzja filmu Bumblebee
Kontynuacja w rytmie dubstepu - recenzja filmu Deadpool 2
Chciałbym przy okazji recenzowania Alana Wake'a błysnąć jakimś humorem, ale zadowolę się sympatycznym wspomnieniem. O grze studia Remedy wspomniałem po raz pierwszy pod koniec 2005 roku, z nadzieją, że tytuł będzie konkretnym hitem następnych 12 miesięcy. Nazwałem go wówczas pozornie „przygodówką”, co trochę tłumaczyło jakiego kształtu mógł pierwotnie ten horror psychologiczny (?) nabrać. I choćby z tego względu muszę Wam przekazać jedno – od dawna nie miałem do czynienia z równie wypełnioną sprzecznościami produkcją z półeczki A-A-A. Alan Wake zaczyna się wybitnie dobrze, a kończy..może nie wybitnie źle, ale czułem przy napisach końcowych to samo co przy okazji Fahrenheita autorstwa Davida Cage'a. Oba tytuły mają sporo cech wspólnych, mimo że koncepcyjnie znajdują się na przeciwległych biegunach.
Kwestię jakości wersji PeCetowej skrócę do stwierdzenia „ładnie wyszlifowany i wizualnie dopieszczony diament”. Alanem sterowało mi się niezwykle miło (wreszcie trzy przyciski myszki mają sensowne użycie), a oprawa graficzna spełnia swoje zadanie – fantastycznie przyklepuje klimat i tworzy wiarygodną atmosferę izolacji na amerykańskim zadupiu. Miasteczko Bright Falls wraz z jego okolicami tworzy jedyny w swoim rodzaju wirtualny krajobraz wyssany z twórczości Stephena Kinga, filmów Lyncha, a także dzieł Hitchcocka. Było to już wałkowane tysiące razy, więc Ameryki nie odkryję pisząc, iż Alan Wake to mocno kingowska gra. Osoby siedzące w książkach tego Pana poczują się w Bright Falls niczym kolejna ofiara paranormalnego terroru i wielkiej tajemnicy.
Nigdy nie pojmę sukcesu serii Paranormal Activity, który uwidocznił się przede wszystkim za Oceanem przynosząc twórcom dziesiątki milionów dolarów przy jednocześnie skromnych nakładach finansowych. Epatowanie schematami, rozwleczenie 30-sekundowego found footage z Youtube'a do półtoragodzinnego filmu, amatorzy w rolach głównych, a do tego trailery ukazujące podskakujących ze strachu widzów na sali kinowej – będę szczery, nie trafia to do mnie. Nawet bardziej efektowny (bo kosztujący ponad sto razy więcej!) sequel nie zmienił mojej opinii. Nietrudno zgadnąć, że trójeczka w tym rankingu nie wybija się szczególnie.
Paranormal Activity 3 cierpi na trudną do zaakceptowania monotonię. To wszystko już gdzieś było. A to dyndająca lampka nocna, a to ruszające się drzwi, migające światełka, spadające przedmioty. Nie ma w tym próby stworzenia czegoś oryginalnego, nie ma budowania napięcia, igrania z widzem. Fabuła – o ile tak można ją nazwać – ciągnie się jak ser, ale taki tani z mnóstwem chemii. Przez pierwszą godzinę musimy jarać się wyłącznie samoczynnie zamykającymi się drzwiami i innymi akcyjkami, które swoje inspiracje czerpały z życia – ponoć reżyserowi pewnego razu spadł z półki dezodorant. Jeden z fragmentów zahacza nawet o Porno Analactivity, co jest w sumie chwytaniem się brzytwy. Po kiepskiej i męczącej godzinie historia zaczyna sensownie przyśpieszać, a nawet pojawiają się 2 fajne momenty (kuchnia i motyw z Tobym). Tylko, że znowu w końcówce ktoś postanowił się z widzem zabawić i zajechał quasisatanistycznym, syfiastym nawiązaniem do pierwszego odcinka.
Shank jest jak meksykańskie burrito. Bierzesz kęsa i cała potrawa przestaje być jakąkolwiek tajemnicą. Zżerasz całość i oświadczasz, że jednak smakowało, mimo że to proste i niewyszukane. Dzieło studia Klei Entertainment jest właśnie takim fast-foodem. Pysznym, ale także koszmarnie krótkim, ze sporymi wadami. Mimo wyraźnych rys nie zaliczę czasu spędzonego przy tłuczeniu wrogów do straconych. Co więcej, gdyby nie dodatkowe obowiązki, Shanka przeszedłbym na jednym posiedzeniu. Dawno nie grałem w równie ciekawego beat'em'upa.
Zacznę od anegdoty - siedzi sobie rząd za mną kwiat polskiej "yntelygencji" z telefonem w łapie, żona u boku, oboje po 30-tce, jakieś naczosy z colą i te sprawy. Zaczyna się film. Facet po 10 minutach zaczyna biadolić "ale to słabe, ale żenuła, skąd te 11 Oskarów...", z regularnością co 5 minut. Po 3 kwadransach omal nie wytrzymałem, jedyna myśl jaka latała mi wokół głowy to wstać, obrócić się i powiedzieć "wyjazd z sali, kup se bilet na Star Warsy". Facet jednak opuścił seans, rzucił na odchodne okularami 3D o wózek i rzekł do żony "idziemy do Żabki". Sala odetchnęła z ulgą ;)
Piszę o tym nieprzypadkowo, bo zwiastun Hugo jest ciut mylący. Jeżeli szukacie luźnej rozrywki w trójwymiarze, a wasz repertuar ulubionych filmów kończy się na Zaginionym w akcji z Chuckiem Norrisem to oszczędźcie sobie czas i nie wybierajcie dzieła Martina Scorsese. Wiem, że to zabrzmi trochę nieelegancko (ale piszę to z szacunku do waszych portfeli i preferencji gatunkowych), ale Hugo to kino magicznej przygody w starym stylu oraz hołd złożony wielkiemu ekranowi, a przede wszystkim piękna historia odkrywania sztuki oraz realizowania najskrytszych marzeń. Ciepła, w wielu miejscach snująca się, ale wciągająca opowieść, jednak piekielnie hermetyczna i niekoniecznie łatwa w odbiorze dla miłośników bajerów wyskakujących z ekranu.
fsm nie pożałował klawiatury i przedstawił serię najdroższych reklam minionej nocy. Tymczasem obok takich marek jak Audi, Volkswagen czy Toyota pojawiły się również zwiastuny zbliżających się wielkimi krokami blockbusterów. Moje zainteresowanie tego typu materiałami wzrosło diametralnie po informacji o rzekomym nowym filmiku z Avengers. Kto nie zawiódł? Czego nie obejrzę na pewno?
Duke Nukem Forever jest grą żadną. Pisząc „żadną” mam na myśli to, że jej sens, pomysłowość i wykonanie jest do dupy. I to tak centralnie w okolicach dwunastnicy. Gearbox Software robiło co mogło, aby ten gniot jakoś się prezentował. Wyszło jak wyszło, Duke miał kilkusekundowe przebłyski ale w gruncie rzeczy nigdy nie sprostał nawet podstawowym wymaganiom. Za to DLC – i tu pełne zaskoczenie – to już inna para kaloszy. The Doctor Who Cloned Me stworzone przez studio Triptych Games (ekipa była odpowiedzialna za ratowanie całego projektu po spuszczeniu go w kiblu przez Broussarda) pokazuje czym podstawowa wersja mogła być, gdyby ktoś przysiedział przy niej nieco dłużej. Nie no dobra, jaja sobie robię. Powiedzmy, że ten dodatek nie naprawia podstawowych błędów, ale za to przywdziewa nowe ciuszki i ewidentnie dystansuje się od przygód Księcia z Forever.
Historia jak to w przypadku Duke'a jest iście pretekstowa. Szalony doktor Proton (co za powrót po latach!) porywa bohatera i postanawia go sklonować tworząc tym samym potężną armię przypakowanych żołnierzy. Żadna kopia nie może się jednak równać z oryginałem, co też postanawia udowodnić nasz protagonista. Mięśniak z tlenioną fryzurą rozpoczyna wpierw walkę o przeżycie, a następnie urządza krwawą vendettę. Bo Książę może być tylko jeden.