Chciałbym przy okazji recenzowania Alana Wake'a błysnąć jakimś humorem, ale zadowolę się sympatycznym wspomnieniem. O grze studia Remedy wspomniałem po raz pierwszy pod koniec 2005 roku, z nadzieją, że tytuł będzie konkretnym hitem następnych 12 miesięcy. Nazwałem go wówczas pozornie „przygodówką”, co trochę tłumaczyło jakiego kształtu mógł pierwotnie ten horror psychologiczny (?) nabrać. I choćby z tego względu muszę Wam przekazać jedno – od dawna nie miałem do czynienia z równie wypełnioną sprzecznościami produkcją z półeczki A-A-A. Alan Wake zaczyna się wybitnie dobrze, a kończy..może nie wybitnie źle, ale czułem przy napisach końcowych to samo co przy okazji Fahrenheita autorstwa Davida Cage'a. Oba tytuły mają sporo cech wspólnych, mimo że koncepcyjnie znajdują się na przeciwległych biegunach.
Kwestię jakości wersji PeCetowej skrócę do stwierdzenia „ładnie wyszlifowany i wizualnie dopieszczony diament”. Alanem sterowało mi się niezwykle miło (wreszcie trzy przyciski myszki mają sensowne użycie), a oprawa graficzna spełnia swoje zadanie – fantastycznie przyklepuje klimat i tworzy wiarygodną atmosferę izolacji na amerykańskim zadupiu. Miasteczko Bright Falls wraz z jego okolicami tworzy jedyny w swoim rodzaju wirtualny krajobraz wyssany z twórczości Stephena Kinga, filmów Lyncha, a także dzieł Hitchcocka. Było to już wałkowane tysiące razy, więc Ameryki nie odkryję pisząc, iż Alan Wake to mocno kingowska gra. Osoby siedzące w książkach tego Pana poczują się w Bright Falls niczym kolejna ofiara paranormalnego terroru i wielkiej tajemnicy.
Wraz z opadającym na postać pisarza mrokiem ładnie zgrała się także warstwa fabularna. Na Gry-OnLine fsm podkreślił, że główna siła tej historii osadzona jest w pierwszych czterech epizodach. Jest w tym sporo racji, bo właśnie przez te etapy twórcy bawią się z nami w kotka i myszkę. Sugerują, ale rzucają fałszywe tropy, dzięki którym nie jesteśmy do końca pewni czy-to-sen-czy-to-jawa. Balonik pęka w odcinkach 5 i 6, kiedy to rozgrywka ostatecznie zbacza na tor rzeźni i strzelaniny (poziom żenady osiąga przy rozjeżdżaniu wrogów samochodem), zupełnie jakby Remedy przypomniało sobie o swoim rodowodzie i zapomniało, że mamy do czynienia z pisarzem, któremu zaginęła żona, a nie z Serious Samem.
To właśnie strzelanie do Opętanych wydaje mi się najsłabszym elementem Alana Wake'a. Pomijając już fakt, że bohater w jednej cutscence mówi, że w Bright Falls po raz pierwszy sięgnął po broń (facepalm w tym momencie gwarantowany), urządzanie sobie strzeleckich popisów przez protagonistę nie wpłynęło za dobrze na ogólny obraz rozgrywki. Przede wszystkim taktyka walki ogranicza się do manewru świeć latarką-załaduj baterię-pozbaw wroga mroku-strzel w niego 3 razy. Na początku jeszcze robi to wrażenie, ale z czasem odczuwałem monotonię zabijania za pomocą combosa latarka+strzelba. Sytuację ratowały jeszcze moje próby wyjścia z krytycznych sytuacji w sposób kreatywny (np. poprzez użycie rac), aczkolwiek nie trwało to długo. Alan Wake jest więc cholernie prostacką grą, ale z genialnym klimatem.
Wspomniałem wyżej o Fahrenheicie nie bez powodu. Jak dla mnie ludzie z Remedy i Quantic Dream borykali się z zakończeniami swoich gier. Alan po wstępnej wiwisekcji miasteczka i nakreślaniu historii prowadzi gracza do nadprzyrodzonego banału rodem z serialu Tajemnice Smallville. Robi to jednak płynnie i w sumie rozwiązanie przygód pisarza traktuję bardziej jako rozczarowanie niż porażkę, bo spodziewałem się bardziej realistycznej intrygi. I tak mu daleko do wybryków rodem z Dragon Balla, które Cage przemycił do Fahrenheita.
Alan Wake nie jest bez wad, ale to bardzo wciągająca i na swój sposób unikalna produkcja. Miło, że wreszcie zawitała na PeCety (choć jeśli wierzyć plotkom – była gotowa od dawna). Nie żałuję czasu spędzonego przy... no właśnie. Strzelaniu do Opętanych czy zwiedzaniu Bright Falls po zmroku? Na pewno jedno i drugie. Dlatego uważam, że odbiór tytułu może być różny. Ja wypatruję już na horyzoncie sequela. Jeśli wierzyć napisom w creditsach – Alan wróci. Oby był bardziej przygodowy i straszny.