Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Dzisiaj mamy dziady. Przez różnych dyniomaniaków zwane Halloween. Tak czy siak opowieści o duchach, takie straszne i z dreszczykiem, są chwilowo na topie. Pozwólcie więc, że zrecenzuję film z zeszłego roku, na który czaiłem się dosyć długo, ale dane mi było zaznać go dopiero teraz. Film reklamowany jako nietuzinkowy, kameralny horror. Film ze świetnymi, minimalistycznymi plakatami i działającym na wyobraźnię tytułem - To przychodzi po zmroku. Uuuu.
Dosyć szybko po premierze okazało się, że marketing kłamie i dzieło Treya Edwarda Shultsa jest dosyć dalekie od klasycznego straszaka. Horror wywodzi się z zupełnie innego miejsca, niż stwory, zjawy czy nawet ciemny las. To przychodzi po zmroku straszy tym, co siedzi w ludzkiej naturze i tym, jak ktoś reaguje na ekstremalnie stresującą sytuację. I robi to dobrze.
Gaspar Noe to chyba bardziej artysta, niż reżyser. Każdy jego film robi coś inaczej, coś pod prąd i zawsze jest to niepokojące, niewygodne i pokazane w oryginalny sposób. Akcja dziejąca się wstecz, narkotyczne wizje, wytrysk pokazany we wnętrzu pochwy, Noe wymyślił już sporo, ale w kolekcji najwyraźniej brakowało mu prawdziwej kinowej kulminacji. Oto Climax - bardziej projekt artystyczny, niż film.
Mówiąc wprost - Climax to film o tańcu, który zmienia się w międzyludzki horror. Mówiąc trochę bardziej naokoło - Climax to pokazówka społecznego rozkładu w mikro-skali. Według samego reżysera, jest to psychologiczny dramat służący jako kontrapunkt dla 2001: Odysei kosmicznej. Tam ludzkość rozwija się od małpy do podróżującego w kosmosie człowieka, tu inteligentni ludzie wracają do pierwotnych instynktów. Taaak, bardzo to wszystko głębokie i łatwo poddaje się analizie. Ale mam wrażenie, że nie o dyskusje rodem z DKFów czy szkoły filmowej tu chodziło.
Od dłuższego czasu mówi się o kwotach, jakie Netflix pompuje w tworzenie oryginalnych produkcji. Łatwo wysnuć wniosek, że gigant streamingu póki co celuje w ilość, a nie w jakość. Jeśli spojrzymy na katalog filmów, faktycznie jest raczej średnio. Ale gdy celuje się się odpowiednio dużo razy, trzeba trafić tu i ówdzie. Film Apostoł to trafienie i do tego bardzo skuteczne - oto recenzja jednego z najlepszych filmów noszących miano Netflix Original.
Tym filmem interesowałem się od dawna. By schwycić moją uwagę wystarczyły trzy przedpremierowe informacje - reżyserem jest Gareth Evans, twórca ultrabrutalnego i bardzo satysfakcjonującego The Raid, główną rolę zagra Dan Stevens, który po świetnym Gościu i zaskakującym Legionie ma u mnie ogromny kredyt zaufania, a wszystko będzie mroczną historią osadzoną ponad sto lat temu. Takie połączenie urosło w mojej głowie do rozmiarów czegoś, co nie ma prawa się nie udać. Jakże miło mi napisać, że rozczarowania brak. Jest bardzo dobrze.
Mam takie wrażenie, że każdy tekst o "nowej" Nosowskiej trzeba zacząć nakreślając obecną kondycję artystki - wspomnieć o gorzkich, ale zabawnych filmikach na Instagramie, zbudowanej na ich podstawie książce, o zawieszeniu działalności grupy Hey i ogromnych zmianach w prywatnym życiu wokalistki. I ja to rozumiem - przecież wszystko to bezpośrednio wpłynęło na kształt i brzmienie płyty Basta. A gdyby tak spróbować się od tego odciąć i napisać o krążku jako niezależnym muzycznym bycie?
Basta to siódmy solowy album Katarzyny Nosowskiej, na który fani czekać musieli ponad 7 lat. Wszystkie wydawnictwa sygnowane samym nazwiskiem wokalistki dosyć grubą kreską odcinały się od stylu Heya. Macierzysta formacja to rock, a później szeroko pojęta alternatywa, ale nadal mocno zakorzeniona w świecie gitar i perkusji. Nosowska zaś elektroniką stoi - z czasem te jasne różnice nieco się zatarły (płyty Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Heya i UniSexBlues oraz Osiecka Nosowskiej leżały całkiem blisko siebie), ale Basta mówi jasno - jestem tak inna, jak to tylko możliwe, a wyraźny, syntetyczny rytm jest sednem mego brzmienia.
Bardzo rzadko kupuję DLC, zdecydowanie preferuje duże dodatki w rodzaju tych, które serwowali nam twórcy Wiedźmina lub Diablo. Jako sceptycznie nastawiony do idei rozbudowywania gry o małe kawałki zawartości za nieco zbyt duże kwoty postanowiłem dać szansę rzekomo najlepszemu, ostatniemu rozszerzeniu do zeszłorocznego wirtualnego South Parku. Bring the Crunch okazał się być zaiste chrupiący i warty wydanych na niego pieniędzy (niecałe 40 złotych po ubisoftowej zniżce).
Gdy mowa jest o zespole względnie nieznanym i komuś zależy na tym, by inni się nim zainteresowali, to najprostszym sposobem jest uciec do szybkiego porównania z innymi grupami. Black Peaks w swojej tegorocznej odsłonie brzmi jak efekt upojnej nocy między Mastodonem i zespołem Soen, podczas której w tle leciały płyty Deftones. All That Divides to kawał solidnego albumu, który powinien trochę namieszać w alt-metalowym światku.
Grupę Black Peaks poznałem przy okazji niezłego debiutu zatytułowanego Statues. Srogie riffy, melodyjny śpiew i krzyki dały jasno do zrozumienia, że panowie lubią kombinować i łączyć kontrastowe dźwięki. Ale dopiero ten drugi album pokazał, że jego autorzy są gotowi atakować szczyty.