Długo krążyłam wokół tej książki. Wielokrotnie słyszałam dobre opinie na jej temat, ale tak jakoś nie mogłam się za nią zabrać. A to nie miałam jej pod ręką, a to trafiało się coś, co zapowiadało się ciekawiej. „Uczeń skrytobójcy” Robin Hobb to historia dzieciaka z nieprawego łoża, oddanego na wychowanie swojemu ojcu, następcy tronu Sześciu Królestw. Na pierwszy rzut oka nie wygląda najlepiej. Na szczęście po mało obiecującym początku jest znacznie lepiej.
Nikt nie cieszy się z nowoodkrytego członka rodziny – w sumie to nic dziwnego, bękart to bękart i nikt się z nim specjalnie nie cacka. Ojciec Bastarda (tak, poważnie chłopak ma tak na imię) zrzeka się praw do tronu i wyjeżdża, nawet nie chce zobaczyć syna. Chłopak trafia pod opiekę koniuszego Brusa, człowieka co prawda dobrego, ale szorstkiego i nierozczulającego się nad podopiecznym. Na rozkaz króla Bastard kształci się na skrytobójcę – profesja trudna i wymagająca różnorakich umiejętności, acz mało heroiczna, bo czymże jest podstępne otrucie kogoś w porównaniu z bohaterskim usieczeniem smoka czy wrażego maga? Nie jest to historia od zera do bohatera (przynajmniej na razie, zobaczymy, co będzie w następnych tomach), co mnie bardzo cieszy. Oprócz historii kształcenia i dorastania Bastarda mamy też intrygi polityczne, tajemniczego Błazna (o nim opowiada trylogia „Złotoskóry”), Szkarłatne Okręty zagrażające Sześciu Królestwom i przynoszące kuźnicę – straszliwą chorobę pozbawiającą ludzi jakichkolwiek wyższych uczuć.
Polskie wydanie „Kota Fritza” Roberta Crumba, klasyka amerykańskiego undergroundu z lat 60., zawiera wszystkie najważniejsze historyjki o swawolnym kocurze. Crumb niejednokrotnie łamał obowiązujący wówczas w Stanach Kodeks Komiksowy (tak faktycznie odszedł on w niebyt dopiero na początku tego roku, ale już od początku lat 70. tracił na znaczeniu), zakazujący m.in. pokazywania w komiksach seksu, narkotyków, przemocy itp. itd. Czyli już wiemy, czego możemy się spodziewać w tym albumie.
„Głosy z ulicy”, jedna z niewielu „nie-fantastycznych” powieści Philipa K. Dicka, czekały na publikację ponad 50 lat. Być może nie wszyscy wiedzą, że Dick chciał kiedyś zostać pisarzem mainstreamowym, ale jego twórczość w tej dziedzinie nie spotkała się z zachwytem wydawców. Bardziej odpowiadały im opowiadania i powieści science fiction, więc Dick (który nota bene nie przepadał za tym gatunkiem), żeby mieć się z czego utrzymać (i z czego finansować swoje nałogi), zajął się tą właśnie literaturą. Tak więc dzięki zupełnie prozaicznym powodom mamy takie arcydzieła jak „Ubik” czy „ Człowiek z Wysokiego Zamku”. Teraz możemy poznać Dicka od innej strony. Pytanie, czy warto?
Zachęcona niezłym „Nocnym patrolem” postanowiłam sięgnąć po inną powieść Siergieja Łukjanienki – „Brudnopis”, pierwszy tom dylogii. Opis wydawcy nie sugerował jakieś szalonej oryginalności, ale miałam nadzieję na sympatyczne czytadło.
Główny bohater, Kirył Maksimow, pewnego pięknego dnia odkrywa, że w jego mieszkaniu mieszka ktoś inny (i to od paru lat), nie poznaje go własny pies, sąsiedzi, znajomi, szef, a co gorsza nawet rodzice. Klimat rodem z Dicka – czyli coś, co lubię. Niestety, moja radość nie trwała długo (paręnaście stron najwyżej).