Oto pierwszy tom „Opowieści z Ketty Jay” Chrisa Woodinga. Pierwszy raz usłyszałam o tym autorze, chociaż napisał całkiem sporo i nawet coś z tego zostało wydane w Polsce. „Przebudzeni” od początku przypominają mi serial „Firefly” – i to pod względem konceptu – statek z załogą parającą się szemraną działalnością i wpadającą w kłopoty oraz świata – niby futurystycznego, ale jednak nieco retro. A kto nie widział „Firefly”, niech nadrobi zaległości, bo warto.
Czy jest jeszcze ktoś, kto nie czytał „Gry o tron”? Albo nawet nie słyszał o tej powieści? W moich planach czytelniczych była od dłuższego czasu i w końcu, metodycznie rozbrajając hałdę książek-do-przeczytania-jak-najszybciej (grozi mi utonięcie w stertach papieru), do niej dotarłam. Na fali popularności serialu sięgnęła po nią nawet moja współlokatorka, niegustująca normalnie w takich klimatach.
Spokojne życie Eddarda Starka, lorda Winterfell, zakłóca przybycie jego starego przyjaciela, króla Roberta. Kiedyś brali udział w rebelii przeciwko szalonemu władcy Aerysowi Targaryenowi. Po zwycięstwie Robert objął Żelazny Tron. Kilka lat później potrzebuje pomocy dawnego druha – chce, żeby ten został nowym Królewskim Namiestnikiem. Eddard zgadza się, chociaż oznacza to opuszczenie Winterfell i zmierzenie się ze spiskami i intrygami – poprzedni namiestnik nie umarł śmiercią naturalną. Pociąga to także poważne konsekwencje dla jego rodziny. Jednak prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero po śmierci króla – dochodzi do wojny o sukcesję. Problemy natury politycznej to nie jedyne zmartwienia Westeros: na północy dzicy chcą przekroczyć Mur, nadciągają też tajemniczy i śmiertelnie groźni Inni. A za Wąskim Morzem ostatni potomkowie rodu Targaryenów szykują się do odzyskania tronu Westeros…
Dzisiaj klasyka. Książka, wokół której krążyłam już od bardzo dawna, ale jakoś nie było mi z nią po drodze. W sumie nie do końca wiem czemu, bo lubię Silverberga, a cykl o planecie Majipoor to podobno jedno z jego większych osiągnięć. Czyżby mój szósty zmysł mola książkowego chciał mi coś przekazać?
Ostatnimi czasy chodzi za mną literatura młodzieżowa, nawet pod choinkę dostałam coś z tej bajki: „Upadające królestwa” Morgan Rhodes. Nie była to pozycja z mojej listy życzeń, ale niespodzianki też bywają miłe. Albo i niekoniecznie.
Co by było, gdyby w spiskowych teoriach dziejów kryło się ziarnko prawdy? Co by było, gdyby gry komputerowe były czymś więcej niż rozrywką? Tego typu tematyka już niejednokrotnie pojawiała się w różnych dziełach filmowych i literackich. Zobaczmy, jak z tak wyeksploatowanym motywem poradził sobie Ernest Cline w swojej najnowszej powieści pt. „Armada”.
Zack Lightman jest zwykłym nastolatkiem, mieszkającym gdzieś na amerykańskiej prowincji. Chodzi do szkoły, dorabia w sklepie z grami, w wolnym czasie gra z przyjaciółmi w swoją ukochaną „Armadę” i nie bardzo ma pomysł, co zrobić ze swoim życiem. Ten problem rozwiąże mu się niejako sam. Pewnego dnia widzi za oknem latający talerz, który po bliższym przyjrzeniu okazuje się być wrogim myśliwcem z „Armady” właśnie. Zack sądzi, że zwariował, w końcu jego zmarły ojciec też raczej zdrowiem psychicznym nie grzeszył - przynajmniej tak wnioskuje nasz bohater ze znalezionego na strychu notatnika. No bo czy normalni ludzie dopatrują się spiskowej teorii dziejów w filmach i grach science fiction? Zack jednak szybko przekonuje się, że ta teoria, jakkolwiek dziwaczna by nie była, jest jednak prawdziwa. Ziemi grozi inwazja obcych, a jedynym ratunkiem są, jak można się spodziewać, gracze.
Już po krótkim opisie fabuły wyraźnie widać, że „Armada” sporo czerpie z takich klasyków jak „Gra Endera”, „Gry wojenne”, „Ostatni gwiezdny wojownik” i wielu innych. Mamy tu bardzo dużo nawiązań do popkultury – głównie lat 80, ale nie tylko – od nazwiska głównego bohatera począwszy, a na samej fabule skończywszy. Z jednej strony jest to miłe („O, też lubię ten film/książkę/piosenkę!”, „Rany, ktoś to jeszcze pamięta!”), wszystko jest trafnie dobrane, ale z drugiej strony tych napomknięć jest chwilami za dużo i przytłaczają narrację. Czasami miałam przez nie wrażenie, że bohaterom brakuje własnych emocji, bo wszystko wyrażali popkulturowymi cytatami. Ale odwracając kota ogonem raz jeszcze: który geek w gronie innych geeków (albo nawet niekoniecznie) nie rzuca cytatami z ulubionych dzieł?
„Ostatnie pożegnanie” Reeda Arvina, znanego już polskiemu czytelnikowi z „Krwi aniołów”, to połączenie dobrze znanych elementów kryminału noir (mocno kłania się Chandler), technothrillera i thrillera medycznego.
Główny bohater, młody, dobrze zapowiadający się prawnik Jack Hammond, traci pracę w renomowanej kancelarii przez przelotny romans z piękną kobietą. Od tej pory pracuje jako obrońca z urzędu dość podejrzanej klienteli. Po tajemniczej śmierci swojego znajomego, geniusza komputerowego Douga, przeprowadza swoje własne śledztwo, nie wierząc, że ten popełnił samobójstwo. Na jaw wychodzą powiązania Douga z piękną śpiewaczka operową, Michele Sonnier, żoną właściciela potężnego koncernu farmaceutycznego. Jack szybko odkrywa, że za śmiercią przyjaciela kryje się poważna afera. I oczywiście pakuje się w kłopoty.
„Elantris” jest debiutancką powieścią Brandona Sandersona. Jak to z debiutami bywa, nie bardzo wiedziałam, czego można się spodziewać po tym autorze. Na okładce mamy co prawda zachęcającą opinię Orsona Scotta Carda: „Najlepsza powieść fantasy, jaką napisano od wielu lat”, ale czy faktycznie tak jest?
Tytułowe Elantris było w swoim czasie przepięknym miastem zamieszkanym przez wspaniałe istoty władające magią. Żeby było jeszcze piękniej, każdy mógł zostać Elantrianinem. Każdego mogła dosięgnąć tajemnicza siła zwana Shaod. Do czasu. Pewnego dnia Shaod stała się przekleństwem, i zamiast obdarzać wybranych mocą, zaczęła zamieniać ich w odrażające istoty. Tajemnicza przemiana dosięgła także księcia Raodena (w trakcie lektury ciągle przekręcałam jego imię na „Radeon”…), następcę tronu Arelonu. Jak każda inna jej ofiara, trafił do zniszczonego Elantris. Następnego dnia przybyła z Teod księżniczka Sarene, narzeczona Raodena, i dowiedziała się, że książę nie żyje, a ją uznano za wdowę po nim.
Mamy tu dwa przeplatające się ze sobą wątki – jeden opowiadający o życiu (a może raczej wegetacji?) w upadłym mieście i poszukiwaniu przyczyn kataklizmu, a drugi opisujący intrygi na królewskim dworze, pełen interesujących rozważań na tematy polityczne. Inteligentna i odważna Sarene próbuje ochronić swoją nową ojczyznę przed fanatycznymi wyznawcami boga Jaddetha, wplątuje się też w plan obalenia króla.
Philipa K. Dicka chyba nie trzeba przedstawiać żadnemu miłośnikowi fantastyki, ale być może nie wszyscy zetknęli się z jedną z jego mniej znanych powieści, „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”.
Jason Taverner, piosenkarz, którego show co tydzień przyciąga przed odbiorniki 30 milionów widzów, po przykrym incydencie ze sfrustrowaną protegowaną, budzi się w świecie, w którym nikt go nie zna. W dodatku nie ma żadnych dokumentów, co w policyjnym państwie, jakim stały się Stany Zjednoczone po wojnie domowej, jest wyjątkowo ryzykowne. Niby wszystko się zgadza, wszystko jest takie samo, miasto, ludzie, numery telefonów do znajomych, ale jest to świat, w którym Jason Taverner po prostu nie istnieje. Nikt go nie rozpoznaje, nikt nie zna jego programu, w sklepach nie ma jego płyt. Jego danych nie ma w żadnych aktach, w żadnej bazie, co w ściśle kontrolowanym społeczeństwie nie powinno się zdarzyć. Piosenkarz za wszelką cenę stara się odzyskać tożsamość, co oczywiście nie należy do łatwych zadań – wszędzie czai się zdrada, nikomu nie można zaufać, osoba oferująca pomoc okazuje się być policyjnym szpiclem…
Fińska literatura nie gości zbyt często na polskim rynku, mamy więc rzadką okazję przekonać się, jak wygląda SF pochodząca z tego kraju. Podejrzewam, że zawdzięczamy tę możliwość faktowi, iż „Kwantowy złodziej”, będący powieściowym debiutem Hannu Rajaniemiego, został napisany po angielsku.
Początkowo nie mogłam się przekonać do tej książki, ale ponieważ tramwaj, którym podróżowałam z jednego końca Krakowa na drugi, nie oferował innych rozrywek, czytałam dalej. Jakoś nie do końca mogłam ogarnąć co się dzieje, ale po dłuższej chwili wszystko się poukładało. Przynajmniej na tyle, żeby czytać bez bólu głowy, bo wiele rzeczy nie zostało do końca wyjaśnionych (może zmieni się to w następnych tomach – „Kwantowy złodziej” jest pierwszą częścią trylogii).
Jean le Flambeur jest złodziejem, i to nie byle jakim: prawdziwą gwiazdą swojego fachu. Jednak daje się złapać i trafia do więzienia, gdzie jest zmuszony rozgrywać ciągle dylemat więźnia. Niespodziewanie uwalnia go tajemnicza Mielli. Oczywiście nie robi tego bezinteresownie, za ratunek trzeba będzie zapłacić. Jean ma udać się do Kazamatów, ruchomego miasta na Marsie i wykonać pewne zlecenie. Mielli musi mieć dobry powód, żeby skłonić złodzieja do współpracy – ma on wyjątkowo przerośnięte ego i często zachowuje się jak dziecko, co doprowadza ją do szału.
Równolegle rozgrywa się historia marsjańskiego detektywa-amatora Isidore, który prowadząc pozornie proste śledztwo trafia na większą aferę, a jego los splata się z losem Jeana.
„Kwantowy złodziej” jest udanym połączeniem powieści łotrzykowskiej z cyberpunkiem. Oryginalny świat, ciekawa warstwa językowa, interesująca wizja rozwoju społeczeństwa – jest tu też coś dla graczy – przyjrzyjcie się uważnie zoku, i wiele innych dobrych pomysłów, jak choćby nadanie powiedzeniu „czas to pieniądz” dosłownego znaczenia – w Kazamatach czas jest walutą – czy gevulot, umożliwiający kontrolowanie wymiany informacji z inną osobą. Trzeba się dobrze koncentrować przy lekturze, bo łatwo jest się zgubić – nie dość, że dzieje się dużo i szybko, to jeszcze natłok neologizmów może przyprawić o zawrót głowy.
„Kwantowy złodziej” bywa miejscami trudny w odbiorze, więc lepiej nie brać się za lekturę w momencie, kiedy macie ochotę na prostą i przyjemną rozrywkę. W innym przypadku gorąco polecam.
Przed nami ciąg dalszy „Ucznia skrytobójcy”. „Królewski skrytobójca” to bezpośrednia kontynuacja części pierwszej. Poprzeczka była ustawiona wysoko – czy Robin Hobb udało się utrzymać formę? Misja Bastarda zakończyła się powodzeniem, ale Królestwo Sześciu Księstw jest nadal w poważnym niebezpieczeństwie.
Z okładki patrzą na mnie czerwone oczy. Mają taki wyraz, jak oczy moich kotów, proszących o jedzenie. To chyba nie jest najlepsza rekomendacja dla książki o wampirach, ale nie oceniajmy po pozorach. „Księga wampirów” przedstawia legendy z różnych stron świata: i tych bliższych jak Niemcy Irlandia czy Grecja i tych dalszych jak Brazylia, Meksyk albo Filipiny.
„Kraken” leżał sobie na stercie książek do przeczytania i wyciągał macki. Macki są fajne. Tak miło się kojarzą z Cthulhu. Do tego miasto – temat, w którym China Miéville jest mistrzem. Tym razem rzecz dzieje się w Londynie, a nie w wymyślonej metropolii. Zobaczmy, co wyszło z takiego połączenia.
King wrócił do Świata Pośredniego. Wreszcie wydany w Polsce „Wiatr przez dziurkę od klucza” nie jest jak można by sądzić, tomem ósmym. Akcja tej powieści rozgrywa się między „Czarnoksiężnikiem i kryształem” a „Wilkami z Calla”. Czy dopisywanie czegoś do zakończonego cyklu ma sens, czy to tylko skok na kasę?
„Rozgwiazda” postawiła wysoką poprzeczkę niesamowitym klimatem, nieszablonowymi bohaterami i rzetelnym podejściem do nauki. Czy „Wir” ją przeskoczy albo chociaż jej dorówna? Środkowy tom trylogii często bywa tym najsłabszym. Zobaczmy, jak jest w tym przypadku.
Po nieszczególnych doświadczeniach z „Elantris” twórczość Brandona Sandersona obchodziłam szerokim łukiem. Docierały do mnie słuchy, że inne jego powieści są naprawdę dobre, ale jakoś nie śpieszyło mi się do zweryfikowania tych opinii. Aż w końcu trafiła się jakaś miła promocja na e-booka i postanowiłam zaryzykować. I tak oto sięgnęłam po „Z mgły zrodzonego”.