„Rozgwiazda” to debiutancka powieść Petera Wattsa i pierwszy tom trylogii ryfterów. Jak się dowiadujemy ze wstępu (napisanego specjalnie dla polskich czytelników) to powieść, której nie chciano wydać w Niemczech i Rosji, ponieważ była… zbyt mroczna. To już brzmi nieźle, ale czy w porównaniu ze „Ślepowidzeniem” nie wypadnie blado?
Kolejne dzieło Moebiusa, (znanego między innymi z cyklu „Blueberry”, „Feralnego Majora”, czy „Świata Edeny”) wydane w serii „Mistrzowie komiksu”. „Biały koszmar. Szalony erektoman” (interesujący tytuł, nieprawdaż?) to zbiór składający się z 11 krótkich historyjek z lat 70., publikowanych we francuskich czasopismach, m.in. w Metal Hurlant. Szkoda, że ukazał się dopiero niedawno, ale lepiej późno niż wcale.
W albumie znajdziemy historie zróżnicowane i pod względem rysunku (w każdym stylu Moebius czuje się znakomicie – jest co oglądać i podziwiać) i pod względem tematyki: lekkie i zabawne „Na Feniksonie jest królewicz z bajki”, czyli sposób na pozbycie się marudnej żony; surrealistyczny, ukazujący niesamowitą wyobraźnię autora „Absoluten szczelny” (wariacja na temat „Garażu hermetycznego” –sztandarowego chyba dzieła Moebiusa); krótką i pełną erotyki „Tartę z jabłkami”; przewrotną „Opowieść wigilijną” (nie ma nic wspólnego z Dickensem; opowiada o tym, co się dzieje, kiedy ofiara zostaje myśliwym) czy poruszającą „Wariację nr 4070 na „ten” temat” (nie, nie „ten”, o którym w pierwszej chwili pomyśli większość).
Temat apokalipsy zapowiedzianej na ten rok przez Majów atakuje zewsząd i mam już go corazbardziej dość, dlatego nie byłam do końca przekonana do sięgnięcia po „Czas zmierzchu”. Z drugiej strony Majowie sami w sobie są interesujący, a zawód wykonywany przez głównego bohatera też nie był bez znaczenia. Rzadko kiedy trafiam na pozycję literacką, w której byłoby coś o przedstawicielach mojej profesji – tłumaczach. Zdecydowałam się zaryzykować i zabrałam najnowszą powieść Glukhovsky’ego jako lekturę do pociągu.
Jakiś czas temu zachciało mi się ponadrabiać zaległości literackie: przeczytać trochę pominiętych klasycznych pozycji, trochę może niekoniecznie klasycznych, ale takich, które kiedyś obiły mi się o uszy, a których z jakiegoś powodu nie przeczytałam. W niektórych przypadkach od momentu „obicia się o uszy” minęło paręnaście lat i już nie pamiętam, dlaczego daną książkę pominęłam. Czasami po prostu ginęła wśród innych ciekawych pozycji, czasami nie mieściła się w budżecie, czasami nie miałam na nią nastroju, a czasami instynkt podpowiadał mi, że z tą książką jest coś nie tak.
Ostatnimi czasy chodzi za mną literatura młodzieżowa, nawet pod choinkę dostałam coś z tej bajki: „Upadające królestwa” Morgan Rhodes. Nie była to pozycja z mojej listy życzeń, ale niespodzianki też bywają miłe. Albo i niekoniecznie.
„Klucze do królestwa” to już czwarta odsłona serii „Locke & Key”. Na album składa się sześć zeszytów, pozornie dość odmiennych i jeśli chodzi o opowiadane historie i o styl rysowania, ale idealnie łączących się w całość.
Mój stosunek do space opery jest dość letni - jak coś mi wpadnie w ręce to przeczytam, jak nie, to jakoś specjalnie nie szukam. Ostatnio nawinął mi się „Starship: Bunt” Mike’a Resnicka. Przeczytałam już kilka powieści tego autora, podobały mi się, więc bez obaw sięgnęłam po tę, optymistycznie licząc na co najmniej niezłą rozrywkę.
Postapokaliptyczne klimaty są bliskie memu sercu, więc chętnie sięgnęłam po „Zatopione Miasta” Paolo Bacigalupiego. Co prawda jest to powieść dla młodzieży, a ja zaliczałam się do niej w ubiegłym stuleciu, ale wciąż jestem młoda duchem. Na dodatek jest to drugi tom trylogii, który w Polsce ukazuje się przed tomem pierwszym („Ship Breaker”), co na dzień dobry może być odstraszające, ale z tego co wiem, obie części owszem rozgrywają się w tym samym świecie, nie są jednak powiązane fabularnie, więc może rozpoczęcie cyklu od środka nie będzie takie złe.
Ledwo ukazał się „Joyland”, a tu już kolejna powieść Kinga zagościła w księgarniach: „Doktor Sen”. Jest to kontynuacja „Lśnienia”. Po ponad 30 latach Król Horroru postanowił wrócić do jednego ze swoich najbardziej znanych dzieł i opowiedzieć dalsze losy małego chłopca obdarzonego dziwną mocą.
„Feed”, pierwsza część „Przeglądu Końca Świata”, wzbudziła mój umiarkowany entuzjazm, jednak – trochę pod wpływem impulsu - skusiłam się na kontynuację: poszłam na Targi Książki i nieco straciłam głowę od nadmiaru literatury. Jak na prawdziwą fetyszystkę papieru przystało, nie mogłam wyjść z pustymi rękami. No i nie wyszłam. Wśród moich nabytków znalazł się między innymi „Deadline” Miry Grant.
W oczekiwaniu na kolejny tom „Pieśni lodu i ognia” mamy okazję zapoznać się z innymi dziełami George’a R.R. Martina i to z zupełnie innej bajki. Przed nami „Tuf Wędrowiec”, zbiór opowiadań science fiction, już kiedyś w Polsce publikowany, a na pewno w części znany czytelnikom „Nowej Fantastyki”.
„Blizna” Chiny Miéville’a rozgrywa się w niesamowitym świecie Bas Lag, znanym już niektórym czytelnikom z wcześniejszej powieści tego autora pt. „Dworzec Perdido”. Mimo że obydwa utwory są w pewien sposób ze sobą powiązane, można je czytać niezależnie.
Główna bohaterka „Blizny”, Bellis Coldwine, jest znajomą Isaaka Dana der Grimnebulina, naukowca, który jakiś czas temu przypadkiem sprowadził koszmar na Nowe Crobuzon. Bellis, obawiając się (niebezpodstawnie zresztą), że ta znajomość może zaowocować poważnymi kłopotami, zatrudnia się jako tłumaczka na pokładzie Terpsychorii, statku wiozącego skazańców – prze-tworzonych oraz kolonistów – do młodej kolonii Nowego Crobuzon. Okrętowi nie jest jednak dane dotrzeć do celu – na Wezbranym Oceanie opanowują go piraci i mordują wszystkich oficerów. Szeregowi członkowie załogi, pasażerowie i skazańcy zostają zabrani na Armadę, tajemnicze miasto zbudowane ze zdobytych statków, gdzie zostają wcieleni do załogi. Dzięki umiejętnej polityce asymilacji w zasadzie nikt z uprowadzonych nie chce uciekać – a już na pewno nie prze-tworzeni, którzy przestali być więźniami, a zostali pełnoprawnymi obywatelami Armady. Bellis dostaje pracę w bibliotece i z nudów powoli odkrywa plany przywódców tego niezwykłego miasta, wplątując się przy okazji w poważną intrygę.
A nie, nie o serialu będzie, chociaż ta powieść ma z nim coś wspólnego. Czy raczej odwrotnie, bo toz„Futurospekcji” Roberta Sawyera zaczerpnięto wyjściowy pomysł filmu. I z tego co wiem na tym kończą się podobieństwa.
Podczas doświadczenia w Wielkim Zderzaczu Hadronów cała ludzkość traci przytomność na około 2 minut i doświadcza wizji przyszłości odległej o 21 lat. Zdarzenie pociąga za sobą liczne wypadki i sporo ofiar. Mimo początkowych obaw przed konsekwencjami, odpowiedzialność bierze na siebie CERN, chociaż wcale nie jest pewne, czy to skutek tylko i wyłącznie eksperymentu.
Czy jest jeszcze ktoś, kto nie czytał „Gry o tron”? Albo nawet nie słyszał o tej powieści? W moich planach czytelniczych była od dłuższego czasu i w końcu, metodycznie rozbrajając hałdę książek-do-przeczytania-jak-najszybciej (grozi mi utonięcie w stertach papieru), do niej dotarłam. Na fali popularności serialu sięgnęła po nią nawet moja współlokatorka, niegustująca normalnie w takich klimatach.
Spokojne życie Eddarda Starka, lorda Winterfell, zakłóca przybycie jego starego przyjaciela, króla Roberta. Kiedyś brali udział w rebelii przeciwko szalonemu władcy Aerysowi Targaryenowi. Po zwycięstwie Robert objął Żelazny Tron. Kilka lat później potrzebuje pomocy dawnego druha – chce, żeby ten został nowym Królewskim Namiestnikiem. Eddard zgadza się, chociaż oznacza to opuszczenie Winterfell i zmierzenie się ze spiskami i intrygami – poprzedni namiestnik nie umarł śmiercią naturalną. Pociąga to także poważne konsekwencje dla jego rodziny. Jednak prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero po śmierci króla – dochodzi do wojny o sukcesję. Problemy natury politycznej to nie jedyne zmartwienia Westeros: na północy dzicy chcą przekroczyć Mur, nadciągają też tajemniczy i śmiertelnie groźni Inni. A za Wąskim Morzem ostatni potomkowie rodu Targaryenów szykują się do odzyskania tronu Westeros…
Fińska literatura nie gości zbyt często na polskim rynku, mamy więc rzadką okazję przekonać się, jak wygląda SF pochodząca z tego kraju. Podejrzewam, że zawdzięczamy tę możliwość faktowi, iż „Kwantowy złodziej”, będący powieściowym debiutem Hannu Rajaniemiego, został napisany po angielsku.
Początkowo nie mogłam się przekonać do tej książki, ale ponieważ tramwaj, którym podróżowałam z jednego końca Krakowa na drugi, nie oferował innych rozrywek, czytałam dalej. Jakoś nie do końca mogłam ogarnąć co się dzieje, ale po dłuższej chwili wszystko się poukładało. Przynajmniej na tyle, żeby czytać bez bólu głowy, bo wiele rzeczy nie zostało do końca wyjaśnionych (może zmieni się to w następnych tomach – „Kwantowy złodziej” jest pierwszą częścią trylogii).
Jean le Flambeur jest złodziejem, i to nie byle jakim: prawdziwą gwiazdą swojego fachu. Jednak daje się złapać i trafia do więzienia, gdzie jest zmuszony rozgrywać ciągle dylemat więźnia. Niespodziewanie uwalnia go tajemnicza Mielli. Oczywiście nie robi tego bezinteresownie, za ratunek trzeba będzie zapłacić. Jean ma udać się do Kazamatów, ruchomego miasta na Marsie i wykonać pewne zlecenie. Mielli musi mieć dobry powód, żeby skłonić złodzieja do współpracy – ma on wyjątkowo przerośnięte ego i często zachowuje się jak dziecko, co doprowadza ją do szału.
Równolegle rozgrywa się historia marsjańskiego detektywa-amatora Isidore, który prowadząc pozornie proste śledztwo trafia na większą aferę, a jego los splata się z losem Jeana.
„Kwantowy złodziej” jest udanym połączeniem powieści łotrzykowskiej z cyberpunkiem. Oryginalny świat, ciekawa warstwa językowa, interesująca wizja rozwoju społeczeństwa – jest tu też coś dla graczy – przyjrzyjcie się uważnie zoku, i wiele innych dobrych pomysłów, jak choćby nadanie powiedzeniu „czas to pieniądz” dosłownego znaczenia – w Kazamatach czas jest walutą – czy gevulot, umożliwiający kontrolowanie wymiany informacji z inną osobą. Trzeba się dobrze koncentrować przy lekturze, bo łatwo jest się zgubić – nie dość, że dzieje się dużo i szybko, to jeszcze natłok neologizmów może przyprawić o zawrót głowy.
„Kwantowy złodziej” bywa miejscami trudny w odbiorze, więc lepiej nie brać się za lekturę w momencie, kiedy macie ochotę na prostą i przyjemną rozrywkę. W innym przypadku gorąco polecam.