Przegląd najciekawszych ról Harrisona Forda prowadzi do paradoksalnego wniosku – stworzył wiele kreacji, które stały się kultowe i przyniosły mu ogromną sławę, ale nie wykorzystał w pełni swego talentu.
Marzeniem każdego aktora jest zagrać rolę, która na stałe zapisze się w historii kina. Bywają jednak i tacy, którym ta sztuka udała się kilkakrotnie. Do takich osób z pewnością zalicza się Harrison Ford, który w przeciwieństwie do swoich kolegów z planu „Gwiezdnych Wojen” nie został po wieki wieków jedynie bohaterem gwiezdnej sagi, lecz dał się poznać widzom w kolejnych latach jako Indiana Jones, czy „Ścigany”. Ford zawsze łączył zawadiacki urok i charyzmę z pozą twardego faceta, czasem ponurego i chłodnego w obyciu. To właśnie te cechy sprawiały, że jego obecność na ekranie dodawała blasku produkcjom, w których występował. Jednocześnie krytycy jego osoby twierdzą, że stosowanie podobnego repertuaru środków wyrazu sprawiało, że Ford był często wtórny w swoich kreacjach. Ale czy rzeczywiście? A może po prostu jest to ten typ aktora, który najlepiej sprawdza się w rolach, które odpowiadają jego naturze i fizjonomii i taka, a nie inna filmografia była nieuniknioną koleją rzeczy? Jedno jest pewne – Fordowi udało się stworzyć postaci kilku naprawdę wyrazistych protagonistów. Oto subiektywne zestawienie najciekawszych z nich.
„Blade Runner 2049” Dennisa Villeneuve’a jest nie tylko godną kontynuacją kultowego filmu Ridleya Scotta, ale stanowi odrębne, wysmakowane wizualnie i satysfakcjonujące dramatycznie dzieło.
Pierwszy „Blade Runner” z 1982 roku to jeden z najsłynniejszych obrazów w karierze Ridleya Scotta, a także Harrisona Forda, który w tamtej przełomowej produkcji science-fiction wcielił się w tytułowego bohatera – Ricka Deckarda. „Blade Runner” sprzed trzydziestu pięciu lat zachwycał stroną formalną, która w tamtych czasach robiła wrażenie posępną atmosferą roztaczaną przez skąpane w mroku i rozświetlone futurystycznymi neonami miasto. Zachwycał też unikalną historią, dla której podstawą stała się proza Philipa K. Dicka, a która stanowiła romans klasycznego kina noir z gatunkiem science-fiction. Romans niezwykle udany, w którym Ford jako protagonista w niczym nie ustępował Humphrey’owi Bogartowi, a fabuła pozostawiała w umyśle widza pytania o naturę człowieka i rozwój cywilizacji. Nic dziwnego, że, gdy świat obiegła wieść o kontynuacji tego dzieła, jedni zareagowali ekscytacją, a inni niepewnością, czy nie czeka nas zbrukanie klasyka.
Wulgarny, tandetny, kiczowaty, prezentujący tanią grę na emocjach, z prostackim humorem, źle napisany, chaotyczny… Taki właśnie jest „Botoks” Patryka Vegi.
Są filmy tak mierne, że po ich obejrzeniu właściwie nie wiadomo, co powiedzieć. Trudno znaleźć epitety dla ich sensownego opisania, chciałoby się stwierdzić, że są „średnie” i zamilknąć. Są też filmy, po których obejrzeniu chce się krzyczeć, a na język cisną się dziesiątki, jeśli nie setki słów i umysł nie wie, które wybrać, by w pełni oddać poziom irytacji i zażenowania. Tak właśnie jest w przypadku najnowszego filmu Vegi.
Postać zawodowego mordercy to jeden z najbardziej wyrazistych wizerunków filmowego protagonisty (lub antagonisty). Co sprawia, że przedstawiciele tej specyficznej… profesji tak fascynują widownię? Oto odpowiedź zawarta w subiektywnym wyborze najciekawszych postaci tego typu.
Samotny mężczyzna pośrodku wielkiego miasta. Wiemy o nim niewiele. Niepozorny, niewyróżniający się z tłumu, ale jednocześnie tajemniczy, o nieodgadnionym wyrazie twarzy. Trzyma w ręku walizkę. Co się w niej znajduje? Idzie kilka przecznic dalej. Wchodzi do budynku i dalej po schodach na dach. Wyjmuje z walizki części, z których składa karabin snajperski. Przyjmuje pozycję… Namierza cel…
Powyżej rozpisany zarys sceny pasowałby do wielu filmów, w których występuje postać zawodowego zabójcy. Oczywiście nie musi być snajperem. Może posługiwać się nożami, bądź ładunkami wybuchowymi. Jednak zawsze aura tajemniczości i niebezpieczeństwa związana z jego osobą będzie podobna. Będzie nas fascynował, wzbudzał respekt, a może także lęk. W zależności od budowy scenariusza może być bowiem postacią negatywną, lub pozytywną. Obserwacja tego typu bohaterów skłania do refleksji – dlaczego właściwie nas ciekawią? Czy ich specyficzny magnetyzm wskazuje na naszą fascynację złem i przemocą? A może w tych postaciach pociąga nas coś zupełnie odmiennego?
W „Renegatach” miało być wszystko – akcja, wielki skok, komedia. Tymczasem okazało się, że w skarbie scenarzysty Luca Bessona i reżysera Stevena Quale’a zamiast filmowego złota znajdziemy głównie niespełnione obietnice.
Każdy kto oglądał zwiastun „Renegatów”, miał przed oczami zapowiedź przepojonej akcją, wybuchami i strzelaninami historii. Historii odznaczającej się ogromną dozą humoru. A nawet więcej – opowieść o amerykańskich komandosach starających się wyłowić z jeziora skradzione przez nazistów złoto mieniła się niczym „Ocean’s Eleven” w klimacie kina wojennego. Po prostu bajka! Niestety film ten jest zbyt nierówny pod względem akcji, by zdobyć serca fanów „heist movies”, zaś oczekujących na dobre komediowe kino negatywnie zaskoczy, bo humoru jest tu niewiele, a sceny mające być w zamierzeniu śmiesznymi prezentują się sztywno.
Czy kameralny film o wojnie secesyjnej, w którym gra siedem kobiet i jeden mężczyzna, może okazać się pełną emocji i napięcia opowieścią? Sofia Coppola udowadnia, że tak.
Kto pamięta najsłynniejszy film Sofii Coppoli, czyli „Między słowami” z Billem Murrayem i Scarlett Johansson, ten wie, że nie jest to reżyserka, po której można się spodziewać kina pełnego mrożącej krew w żyłach akcji. Nie inaczej jest tym razem, bo choć „Na pokuszenie” to formalnie western (z racji czasów, w jakich rozgrywa się fabuła i scenerii), w istocie jest to bardzo skromny dramat obyczajowy. Niezwykle wyciszony i opierający się na ukazaniu skomplikowanych relacji między postaciami. Ale czy to musi oznaczać, że jest to produkcja, która nie ma szans trafić w gusta żądnego emocji widza? Niekoniecznie.
Dlaczego filmowi narkotykowi bossowie i ich wielkie imperia są dla odbiorców tak fascynujący? Co sprawia, że koleje losu narkotykowego kingpina intrygują i nierzadko stają się podstawą do wykreowania filmowego klasyka?
Narkotyki to temat często pojawiający się w filmach, szczególnie od czasu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w USA. Rozwój tego filmowego wątku naturalnie powiązany był z rzeczywistymi wydarzeniami na świecie, nie tylko z przemianami moralno-obyczajowymi, ale również, a może przede wszystkim, z rozwijającą się z biegiem dekad skalą produkcji i przemytu narkotyków. Filmowcy z zasady podchodzą do narkotycznego tematu na dwa główne sposoby. Po pierwsze prezentują uwikłanie w nałóg i jego skutki, co mogliśmy obserwować w takich filmach jak „Requiem dla snu”, „Trainspotting”, czy nasze rodzime „Że życie ma sens”. Po drugie przyglądają się i kreują na ekranie świat narkobiznesu przesiąkniętego przemocą i gigantycznymi pieniędzmi. Jest to naturalna i niezwykle skuteczna podstawa do zbudowania opowieści gangsterskiej, czy kina sensacyjnego. Ale czy film o tej tematyce siłą rzeczy musi się ograniczać jedynie do emocjonującej akcji?
„Mroczna wieża” z Idrisem Elbą i Matthew McConaughey’em to film zbyt szablonowy, zbyt nieciekawy inscenizacyjnie i zbyt nijaki, by zadowolić fanów Stephena Kinga, tudzież po prostu kinomanów żądnych ciekawego kina fantasy.
Gdy ogłoszono, że powstanie filmowa adaptacja „Mrocznej wieży”, jednego z najsłynniejszych dzieł Stephena Kinga, wielu zaczęło obgryzać paznokcie z niecierpliwości, a równie wielu zaczęło drżeć w obawie o to, czy ukochana powieściowa saga nie zatraci klimatu przeniesiona na ekran kinowy. Skompilowanie obszernej i wielowątkowej opowieści o Rolandzie, ostatnim członku zakonu rewolwerowców do rozmiarów jednego filmu, wydawało się zadaniem karkołomnym i niestety przerosło twórców.
Stephen King to jeden z najpopularniejszych, najbogatszych i najbardziej płodnych pisarzy świata. Które z owoców jego pracy przemieniono w najlepsze filmy na podstawie prozy amerykańskiego autora? Oto subiektywne zestawienie siedmiu najlepszych produkcji, które powstały dzięki pisarstwu Kinga.
Luc Besson proponuje kolorową przygodę w klimatach science-fiction, niby pełną atrakcji, ale jednocześnie pozbawioną ducha, który sprawiłby, że fantazyjne światy wykreowane przez Francuza zapadałyby w pamięć.
Początek najnowszego filmu autora takich hitów jak „Leon Zawodowiec”, „Nikita”, czy „Piąty Element” to wielka obietnica – reżyser prezentuje nam rozwój wypraw kosmicznych i cywilizacji w sekwencji, w której widzimy kolejne etapy odkrywania wszechświata, począwszy od schyłku XX wieku, a skończywszy parę stuleci wprzód. Ludzie rozwijają naukę, ale także samych siebie, najpierw ucząc się współpracy między sobą, by następnie poznać i zacząć czerpać wiedzę i doświadczenia od kosmicznych ras i cywilizacji. Tak oto dowiadujemy się, że świat w XXV wieku to już nie tylko ziemia, ale niezliczone cywilizacje wpływające na siebie nawzajem. Besson obiecuje nam, że pokaże nam ten fascynujący przekrój różnorakich światów i już w pierwszych kadrach zapowiada plastyczne rozpasanie, jakie widzieliśmy we wspomnianym „Piątym Elemencie”.
Efektowne kino szpiegowskie z Charlize Theron w roli głównej stara się połączyć najlepsze trunki w rodzaju „Johna Wicka”, Jamesa Bonda i „Szpiega” w jeden wystrzałowy koktajl. Niestety mieszanka wybuchowa nie odpala tak, jakby życzyli sobie tego twórcy.
Dlaczego w dniu premiery „Wojny o Planetę Małp” warto przypomnieć sobie oryginalny film z Charltonem Hestonem z 1968 roku? Jak w ogóle to wszystko się zaczęło i dlaczego zajęło istotne miejsce w historii kina science-fiction?
Największą siłą nowego filmu Christophera Nolana jest jego prostota, dzięki której udało się stworzyć bezpretensjonalną, mocną i szczerą opowieść o walce o przetrwanie wśród niszczycielskiego ognia wojny.
Christopher Nolan to twórca, który od lat raczy widzów filmami przemyślanymi i niezwykle efektownymi pod względem kompozycji. Montaż, scenografia, efekty specjalne (ale broń Boże od nadmiaru tych komputerowych!), czy wirtuozerskie zdjęcia – te elementy zawsze wypadają w jego filmach perfekcyjnie i zazwyczaj stają się idealnym przedłużeniem misternego scenariusza. Zazwyczaj, bo jednak skłonność reżysera do kreowania skomplikowanych i wielopoziomowych fabuł kilkakrotnie zawiodła go na manowce. Tak było przy okazji dwóch ostatnich filmów Nolana. „Mroczny Rycerz Powstaje” był przeładowany postaciami i wątkami, zaś „Interstellar” oferował przesadnie skomplikowaną fabułę, a w warstwie przekazu tchnął banałem. Tych błędów Nolan na szczęście ustrzegł się przy „Dunkierce”, czyli filmie z nowego dla niego gatunku kina wojennego.
Tobey Maguire, Andrew Garfield, Tom Holland. Trzej aktorzy, trzy różne podejścia do Spider-Mana. Które właściwe? Kinowe dzieje Człowieka-Pająka to jak na razie historia, która wciąż nie może na dobre się rozwinąć. Czy powrót bohatera do Marvela pozwoli mu na dobre rozwinąć skrzydła? A raczej sieci. W tym szkicu pochylamy się nad dziejami ekranizacji przygód bohatera i staramy się odpowiedzieć na pytanie – która z trzech wersji jest najlepsza.
Próba powrotu Juliusza Machulskiego do jego ulubionego gatunku kryminalnej komedii okazała się nieudana. Kto spodziewa się nowego „Vinci”, albo „Vabank”, ten srodze się zawiedzie.
Juliusz Machulski to autor kilku komedii, które śmiało można uznać za najlepsze tego typu filmy, jakie powstały nad Wisłą. Jego debiutancki „Vabank” lekkością, humorem i klimatem śmiało mógł konkurować z „Żądłem”, a Jan Machulski nie ustępował Robertowi Redfordowi w kreacji mistrza złodziejskiego fachu. „Seksmisja” pozostaje filmem ponadczasowym i gdyby tylko powstała w Hollywood, z pewnością byłaby dziś klasykiem kina światowego. „Kiler” to wciąż jeden z ukochanych filmów Polaków. Tym większa szkoda, że ostatnią naprawdę udaną produkcją Machulskiego pozostaje „Vinci” z 2004 roku.