„Breaking Bad” to opowieść o narkotykowym świecie, o zbrodni, o tym, do czego zdolny jest człowiek w sytuacjach krytycznych. Doskonały thriller, dramat gangsterski i kino sensacyjne w jednym. Jednak jeżeli przyjrzymy się bliżej głównemu bohaterowi tej produkcji, dostrzeżemy, że jest to również subtelny dramat psychologiczny, a naczelnym tematem historii rozgrywającej się na pustyniach Nowego Meksyku jest przemiana.
Chciałoby się powiedzieć – rzecz to oczywista, Walter White zmienia się w Heisenberga. Wszyscy to wiemy. Ale jeżeli bardziej skupimy się na szczegółach transformacji poczciwego nauczyciela chemii z Albuquerque w narkotykowego kingpina, zauważymy, że pod warstwą sensacji i emocji kryje się wręcz egzystencjalne spojrzenie na człowieka. Spojrzenie na bohatera, który staje się antybohaterem.
Jeżeli po powyższych akapitach wciąż nie macie pewności, czy warto czytać ten tekst, jeżeli nie widziało się dotąd całego serialu, czas na jasne ostrzeżenie – będzie się roił od spoilerów, więc zdecydowanie lepiej do niego powrócić po ostatnich kadrach finałowego odcinka „Breaking Bad”.
Stephen King to jeden z najpopularniejszych, najbogatszych i najbardziej płodnych pisarzy świata. Które z owoców jego pracy przemieniono w najlepsze filmy na podstawie prozy amerykańskiego autora? Oto subiektywne zestawienie siedmiu najlepszych produkcji, które powstały dzięki pisarstwu Kinga.
Tobey Maguire, Andrew Garfield, Tom Holland. Trzej aktorzy, trzy różne podejścia do Spider-Mana. Które właściwe? Kinowe dzieje Człowieka-Pająka to jak na razie historia, która wciąż nie może na dobre się rozwinąć. Czy powrót bohatera do Marvela pozwoli mu na dobre rozwinąć skrzydła? A raczej sieci. W tym szkicu pochylamy się nad dziejami ekranizacji przygód bohatera i staramy się odpowiedzieć na pytanie – która z trzech wersji jest najlepsza.
Tak, autorem „Get Out”, czy jak wolą polscy dystrybutorzy „Uciekaj!” jest ten sam Jordan Peele, którego znamy przede wszystkim jako komika i gwiazdora komediowego show „Key and Peele”. Jako scenarzysta zadebiutował rok temu, współtworząc scenariusz do zwariowanej komedii „Keanu” opowiadającej o dwójce przyjaciół próbujących odzyskać… kota. „Uciekaj!” to jego drugie podejście do scenopisarstwa, a jednocześnie reżyserski debiut. Debiut, który z miejsca przyniósł mu wielki poklask krytyki i uznanie widzów. Nie bez przyczyny.
„Mroczna wieża” z Idrisem Elbą i Matthew McConaughey’em to film zbyt szablonowy, zbyt nieciekawy inscenizacyjnie i zbyt nijaki, by zadowolić fanów Stephena Kinga, tudzież po prostu kinomanów żądnych ciekawego kina fantasy.
Gdy ogłoszono, że powstanie filmowa adaptacja „Mrocznej wieży”, jednego z najsłynniejszych dzieł Stephena Kinga, wielu zaczęło obgryzać paznokcie z niecierpliwości, a równie wielu zaczęło drżeć w obawie o to, czy ukochana powieściowa saga nie zatraci klimatu przeniesiona na ekran kinowy. Skompilowanie obszernej i wielowątkowej opowieści o Rolandzie, ostatnim członku zakonu rewolwerowców do rozmiarów jednego filmu, wydawało się zadaniem karkołomnym i niestety przerosło twórców.
Wulgarny, tandetny, kiczowaty, prezentujący tanią grę na emocjach, z prostackim humorem, źle napisany, chaotyczny… Taki właśnie jest „Botoks” Patryka Vegi.
Są filmy tak mierne, że po ich obejrzeniu właściwie nie wiadomo, co powiedzieć. Trudno znaleźć epitety dla ich sensownego opisania, chciałoby się stwierdzić, że są „średnie” i zamilknąć. Są też filmy, po których obejrzeniu chce się krzyczeć, a na język cisną się dziesiątki, jeśli nie setki słów i umysł nie wie, które wybrać, by w pełni oddać poziom irytacji i zażenowania. Tak właśnie jest w przypadku najnowszego filmu Vegi.
Postać zawodowego mordercy to jeden z najbardziej wyrazistych wizerunków filmowego protagonisty (lub antagonisty). Co sprawia, że przedstawiciele tej specyficznej… profesji tak fascynują widownię? Oto odpowiedź zawarta w subiektywnym wyborze najciekawszych postaci tego typu.
Samotny mężczyzna pośrodku wielkiego miasta. Wiemy o nim niewiele. Niepozorny, niewyróżniający się z tłumu, ale jednocześnie tajemniczy, o nieodgadnionym wyrazie twarzy. Trzyma w ręku walizkę. Co się w niej znajduje? Idzie kilka przecznic dalej. Wchodzi do budynku i dalej po schodach na dach. Wyjmuje z walizki części, z których składa karabin snajperski. Przyjmuje pozycję… Namierza cel…
Powyżej rozpisany zarys sceny pasowałby do wielu filmów, w których występuje postać zawodowego zabójcy. Oczywiście nie musi być snajperem. Może posługiwać się nożami, bądź ładunkami wybuchowymi. Jednak zawsze aura tajemniczości i niebezpieczeństwa związana z jego osobą będzie podobna. Będzie nas fascynował, wzbudzał respekt, a może także lęk. W zależności od budowy scenariusza może być bowiem postacią negatywną, lub pozytywną. Obserwacja tego typu bohaterów skłania do refleksji – dlaczego właściwie nas ciekawią? Czy ich specyficzny magnetyzm wskazuje na naszą fascynację złem i przemocą? A może w tych postaciach pociąga nas coś zupełnie odmiennego?
Na dniach na ekrany polskich kin wejdzie ósma już część „Szybkich i wściekłych”. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się tej filmowej serii, której sukces jest rzeczą unikatową we współczesnym kinie i prowadzi do kilku ciekawych wniosków.
Za oceanem „Szybcy i wściekli 8” zaczęli już święcić triumfy. Otwarcie w Stanach wyniosło 98 milionów dolarów, co stanowi trzeci najlepszy start filmu w USA w kwietniu. Kwietniowy rekord wynoszący 147 milionów dolarów w pierwszy weekend należy zresztą do siódmej części serii. Na całym świecie „Szybcy i wściekli 8” zarobili przez pierwsze dni ponad 530 milionów, wręcz podbijając światowe kina, zwłaszcza na azjatyckim rynku. Nie może dziwić, że producenci chętnie wyłożyli 250 milionów dolarów na produkcję „ósemki”, a kolejne dwie odsłony cyklu zostały już potwierdzone.
A pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu wydawało się, że „Szybcy i wściekli” znikną z pamięci kinomanów na wieki. Krótkie spojrzenie na historię cyklu o pościgach samochodowych i… wielu innych rzeczach pokazuje wyraźnie, że mieliśmy do czynienia z najbardziej niespodziewanym powrotem z zaświatów w kinie rozrywkowym.
Dlaczego w dniu premiery „Wojny o Planetę Małp” warto przypomnieć sobie oryginalny film z Charltonem Hestonem z 1968 roku? Jak w ogóle to wszystko się zaczęło i dlaczego zajęło istotne miejsce w historii kina science-fiction?
Luc Besson proponuje kolorową przygodę w klimatach science-fiction, niby pełną atrakcji, ale jednocześnie pozbawioną ducha, który sprawiłby, że fantazyjne światy wykreowane przez Francuza zapadałyby w pamięć.
Początek najnowszego filmu autora takich hitów jak „Leon Zawodowiec”, „Nikita”, czy „Piąty Element” to wielka obietnica – reżyser prezentuje nam rozwój wypraw kosmicznych i cywilizacji w sekwencji, w której widzimy kolejne etapy odkrywania wszechświata, począwszy od schyłku XX wieku, a skończywszy parę stuleci wprzód. Ludzie rozwijają naukę, ale także samych siebie, najpierw ucząc się współpracy między sobą, by następnie poznać i zacząć czerpać wiedzę i doświadczenia od kosmicznych ras i cywilizacji. Tak oto dowiadujemy się, że świat w XXV wieku to już nie tylko ziemia, ale niezliczone cywilizacje wpływające na siebie nawzajem. Besson obiecuje nam, że pokaże nam ten fascynujący przekrój różnorakich światów i już w pierwszych kadrach zapowiada plastyczne rozpasanie, jakie widzieliśmy we wspomnianym „Piątym Elemencie”.
W „Renegatach” miało być wszystko – akcja, wielki skok, komedia. Tymczasem okazało się, że w skarbie scenarzysty Luca Bessona i reżysera Stevena Quale’a zamiast filmowego złota znajdziemy głównie niespełnione obietnice.
Każdy kto oglądał zwiastun „Renegatów”, miał przed oczami zapowiedź przepojonej akcją, wybuchami i strzelaninami historii. Historii odznaczającej się ogromną dozą humoru. A nawet więcej – opowieść o amerykańskich komandosach starających się wyłowić z jeziora skradzione przez nazistów złoto mieniła się niczym „Ocean’s Eleven” w klimacie kina wojennego. Po prostu bajka! Niestety film ten jest zbyt nierówny pod względem akcji, by zdobyć serca fanów „heist movies”, zaś oczekujących na dobre komediowe kino negatywnie zaskoczy, bo humoru jest tu niewiele, a sceny mające być w zamierzeniu śmiesznymi prezentują się sztywno.
Przegląd najciekawszych ról Harrisona Forda prowadzi do paradoksalnego wniosku – stworzył wiele kreacji, które stały się kultowe i przyniosły mu ogromną sławę, ale nie wykorzystał w pełni swego talentu.
Marzeniem każdego aktora jest zagrać rolę, która na stałe zapisze się w historii kina. Bywają jednak i tacy, którym ta sztuka udała się kilkakrotnie. Do takich osób z pewnością zalicza się Harrison Ford, który w przeciwieństwie do swoich kolegów z planu „Gwiezdnych Wojen” nie został po wieki wieków jedynie bohaterem gwiezdnej sagi, lecz dał się poznać widzom w kolejnych latach jako Indiana Jones, czy „Ścigany”. Ford zawsze łączył zawadiacki urok i charyzmę z pozą twardego faceta, czasem ponurego i chłodnego w obyciu. To właśnie te cechy sprawiały, że jego obecność na ekranie dodawała blasku produkcjom, w których występował. Jednocześnie krytycy jego osoby twierdzą, że stosowanie podobnego repertuaru środków wyrazu sprawiało, że Ford był często wtórny w swoich kreacjach. Ale czy rzeczywiście? A może po prostu jest to ten typ aktora, który najlepiej sprawdza się w rolach, które odpowiadają jego naturze i fizjonomii i taka, a nie inna filmografia była nieuniknioną koleją rzeczy? Jedno jest pewne – Fordowi udało się stworzyć postaci kilku naprawdę wyrazistych protagonistów. Oto subiektywne zestawienie najciekawszych z nich.
Myli się ten, kto sądzi, że artykuł ten będzie dotyczyć dziejów The Pirate Bay i przygód korsarzy pływających po szerokich wodach torrentów. W przeddzień premiery piątej części „Piratów z Karaibów” warto przypomnieć najważniejsze tytuły o morskich wilkach, które przez kolejne dekady bawiły kinomanów.
DC bardzo chciałoby mieć swoje własne, piękne, rozwinięte kinowe uniwersum. Chwalone przez krytyków i hołubione przez widownię. Niestety na razie próby jego stworzenia to festiwal błędów i pomyłek. Choć trzeba przyznać, że „Wonder Woman” przyniosła włodarzom DC pewne światełko nadziei. Czemu dotychczasowe filmy poniosły porażki, czemu film o wojowniczej Amazonce ponieść jej nie musi i czy uniwersum DC ma szansę na harmonijny rozwój?
„Wonder Woman” to bez wątpienia najlepszy jak dotąd film z kinowego uniwersum DC, ale to nie oznacza, że jest pozbawiony wad.