„Breaking Bad” to opowieść o narkotykowym świecie, o zbrodni, o tym, do czego zdolny jest człowiek w sytuacjach krytycznych. Doskonały thriller, dramat gangsterski i kino sensacyjne w jednym. Jednak jeżeli przyjrzymy się bliżej głównemu bohaterowi tej produkcji, dostrzeżemy, że jest to również subtelny dramat psychologiczny, a naczelnym tematem historii rozgrywającej się na pustyniach Nowego Meksyku jest przemiana.
Chciałoby się powiedzieć – rzecz to oczywista, Walter White zmienia się w Heisenberga. Wszyscy to wiemy. Ale jeżeli bardziej skupimy się na szczegółach transformacji poczciwego nauczyciela chemii z Albuquerque w narkotykowego kingpina, zauważymy, że pod warstwą sensacji i emocji kryje się wręcz egzystencjalne spojrzenie na człowieka. Spojrzenie na bohatera, który staje się antybohaterem.
Jeżeli po powyższych akapitach wciąż nie macie pewności, czy warto czytać ten tekst, jeżeli nie widziało się dotąd całego serialu, czas na jasne ostrzeżenie – będzie się roił od spoilerów, więc zdecydowanie lepiej do niego powrócić po ostatnich kadrach finałowego odcinka „Breaking Bad”.
Tak, autorem „Get Out”, czy jak wolą polscy dystrybutorzy „Uciekaj!” jest ten sam Jordan Peele, którego znamy przede wszystkim jako komika i gwiazdora komediowego show „Key and Peele”. Jako scenarzysta zadebiutował rok temu, współtworząc scenariusz do zwariowanej komedii „Keanu” opowiadającej o dwójce przyjaciół próbujących odzyskać… kota. „Uciekaj!” to jego drugie podejście do scenopisarstwa, a jednocześnie reżyserski debiut. Debiut, który z miejsca przyniósł mu wielki poklask krytyki i uznanie widzów. Nie bez przyczyny.
Tobey Maguire, Andrew Garfield, Tom Holland. Trzej aktorzy, trzy różne podejścia do Spider-Mana. Które właściwe? Kinowe dzieje Człowieka-Pająka to jak na razie historia, która wciąż nie może na dobre się rozwinąć. Czy powrót bohatera do Marvela pozwoli mu na dobre rozwinąć skrzydła? A raczej sieci. W tym szkicu pochylamy się nad dziejami ekranizacji przygód bohatera i staramy się odpowiedzieć na pytanie – która z trzech wersji jest najlepsza.
Przegląd najciekawszych ról Harrisona Forda prowadzi do paradoksalnego wniosku – stworzył wiele kreacji, które stały się kultowe i przyniosły mu ogromną sławę, ale nie wykorzystał w pełni swego talentu.
Marzeniem każdego aktora jest zagrać rolę, która na stałe zapisze się w historii kina. Bywają jednak i tacy, którym ta sztuka udała się kilkakrotnie. Do takich osób z pewnością zalicza się Harrison Ford, który w przeciwieństwie do swoich kolegów z planu „Gwiezdnych Wojen” nie został po wieki wieków jedynie bohaterem gwiezdnej sagi, lecz dał się poznać widzom w kolejnych latach jako Indiana Jones, czy „Ścigany”. Ford zawsze łączył zawadiacki urok i charyzmę z pozą twardego faceta, czasem ponurego i chłodnego w obyciu. To właśnie te cechy sprawiały, że jego obecność na ekranie dodawała blasku produkcjom, w których występował. Jednocześnie krytycy jego osoby twierdzą, że stosowanie podobnego repertuaru środków wyrazu sprawiało, że Ford był często wtórny w swoich kreacjach. Ale czy rzeczywiście? A może po prostu jest to ten typ aktora, który najlepiej sprawdza się w rolach, które odpowiadają jego naturze i fizjonomii i taka, a nie inna filmografia była nieuniknioną koleją rzeczy? Jedno jest pewne – Fordowi udało się stworzyć postaci kilku naprawdę wyrazistych protagonistów. Oto subiektywne zestawienie najciekawszych z nich.
Dlaczego filmowi narkotykowi bossowie i ich wielkie imperia są dla odbiorców tak fascynujący? Co sprawia, że koleje losu narkotykowego kingpina intrygują i nierzadko stają się podstawą do wykreowania filmowego klasyka?
Narkotyki to temat często pojawiający się w filmach, szczególnie od czasu przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w USA. Rozwój tego filmowego wątku naturalnie powiązany był z rzeczywistymi wydarzeniami na świecie, nie tylko z przemianami moralno-obyczajowymi, ale również, a może przede wszystkim, z rozwijającą się z biegiem dekad skalą produkcji i przemytu narkotyków. Filmowcy z zasady podchodzą do narkotycznego tematu na dwa główne sposoby. Po pierwsze prezentują uwikłanie w nałóg i jego skutki, co mogliśmy obserwować w takich filmach jak „Requiem dla snu”, „Trainspotting”, czy nasze rodzime „Że życie ma sens”. Po drugie przyglądają się i kreują na ekranie świat narkobiznesu przesiąkniętego przemocą i gigantycznymi pieniędzmi. Jest to naturalna i niezwykle skuteczna podstawa do zbudowania opowieści gangsterskiej, czy kina sensacyjnego. Ale czy film o tej tematyce siłą rzeczy musi się ograniczać jedynie do emocjonującej akcji?
Luc Besson proponuje kolorową przygodę w klimatach science-fiction, niby pełną atrakcji, ale jednocześnie pozbawioną ducha, który sprawiłby, że fantazyjne światy wykreowane przez Francuza zapadałyby w pamięć.
Początek najnowszego filmu autora takich hitów jak „Leon Zawodowiec”, „Nikita”, czy „Piąty Element” to wielka obietnica – reżyser prezentuje nam rozwój wypraw kosmicznych i cywilizacji w sekwencji, w której widzimy kolejne etapy odkrywania wszechświata, począwszy od schyłku XX wieku, a skończywszy parę stuleci wprzód. Ludzie rozwijają naukę, ale także samych siebie, najpierw ucząc się współpracy między sobą, by następnie poznać i zacząć czerpać wiedzę i doświadczenia od kosmicznych ras i cywilizacji. Tak oto dowiadujemy się, że świat w XXV wieku to już nie tylko ziemia, ale niezliczone cywilizacje wpływające na siebie nawzajem. Besson obiecuje nam, że pokaże nam ten fascynujący przekrój różnorakich światów i już w pierwszych kadrach zapowiada plastyczne rozpasanie, jakie widzieliśmy we wspomnianym „Piątym Elemencie”.
„Mroczna wieża” z Idrisem Elbą i Matthew McConaughey’em to film zbyt szablonowy, zbyt nieciekawy inscenizacyjnie i zbyt nijaki, by zadowolić fanów Stephena Kinga, tudzież po prostu kinomanów żądnych ciekawego kina fantasy.
Gdy ogłoszono, że powstanie filmowa adaptacja „Mrocznej wieży”, jednego z najsłynniejszych dzieł Stephena Kinga, wielu zaczęło obgryzać paznokcie z niecierpliwości, a równie wielu zaczęło drżeć w obawie o to, czy ukochana powieściowa saga nie zatraci klimatu przeniesiona na ekran kinowy. Skompilowanie obszernej i wielowątkowej opowieści o Rolandzie, ostatnim członku zakonu rewolwerowców do rozmiarów jednego filmu, wydawało się zadaniem karkołomnym i niestety przerosło twórców.
Mroczne uniwersum, które ma zamiar wykreować wytwórnia Universal, zapowiada się doprawdy strasznie, ale z dokładnie odwrotnych powodów, niż życzyliby sobie włodarze studia…
W świecie opanowanym przez ekranizacje komiksów coraz trudniej odnaleźć ciekawą produkcję fantasy z nieco innej beczki. Dlatego też choć najnowszy film Guy’a Ritchie’ego ma swoje wady, średniowieczna przygoda osnuta wokół legendarnego Króla Artura i Excalibura uraduje niejednego fana tego typu kina.
Artur, Rycerze Okrągłego Stołu, Excalibur, Czarodziej Merlin – bohaterowie jednej z najsłynniejszych angielskich legend wielokrotnie nawiedzali mały i wielki ekran w rozlicznych wcieleniach, poczynając od wielkich epickich widowisk jak „Król Artur” Antoine’a Foqua z 2004 roku, przez filmy animowane, a skończywszy na rozmaitych wariacjach takich jak „Rycerz Króla Artura” z Seanem Connerym i Richardem Gere. Kilka lat temu twórcy serialu „Camelot” starali się nadać legendzie nieco bardziej brutalny sznyt, kreując świat podobny w swej istocie do „Gry o Tron”, jednak serial z Evą Green nie ostał się za długo. W „Królu Arturze: Legendzie miecza” Guy Ritchie, jak to on, prezentuje swoje własne unikatowe podejście, nie stroniąc od typowych dla niego stylistycznych zabaw. Choć nie zawsze jego pomysły się sprawdzają, często przynoszą wyśmienity efekt, spektakularną akcję i wciągającą narrację.
Dlaczego w dniu premiery „Wojny o Planetę Małp” warto przypomnieć sobie oryginalny film z Charltonem Hestonem z 1968 roku? Jak w ogóle to wszystko się zaczęło i dlaczego zajęło istotne miejsce w historii kina science-fiction?
Efektowne kino szpiegowskie z Charlize Theron w roli głównej stara się połączyć najlepsze trunki w rodzaju „Johna Wicka”, Jamesa Bonda i „Szpiega” w jeden wystrzałowy koktajl. Niestety mieszanka wybuchowa nie odpala tak, jakby życzyli sobie tego twórcy.
W „Renegatach” miało być wszystko – akcja, wielki skok, komedia. Tymczasem okazało się, że w skarbie scenarzysty Luca Bessona i reżysera Stevena Quale’a zamiast filmowego złota znajdziemy głównie niespełnione obietnice.
Każdy kto oglądał zwiastun „Renegatów”, miał przed oczami zapowiedź przepojonej akcją, wybuchami i strzelaninami historii. Historii odznaczającej się ogromną dozą humoru. A nawet więcej – opowieść o amerykańskich komandosach starających się wyłowić z jeziora skradzione przez nazistów złoto mieniła się niczym „Ocean’s Eleven” w klimacie kina wojennego. Po prostu bajka! Niestety film ten jest zbyt nierówny pod względem akcji, by zdobyć serca fanów „heist movies”, zaś oczekujących na dobre komediowe kino negatywnie zaskoczy, bo humoru jest tu niewiele, a sceny mające być w zamierzeniu śmiesznymi prezentują się sztywno.
Postać zawodowego mordercy to jeden z najbardziej wyrazistych wizerunków filmowego protagonisty (lub antagonisty). Co sprawia, że przedstawiciele tej specyficznej… profesji tak fascynują widownię? Oto odpowiedź zawarta w subiektywnym wyborze najciekawszych postaci tego typu.
Samotny mężczyzna pośrodku wielkiego miasta. Wiemy o nim niewiele. Niepozorny, niewyróżniający się z tłumu, ale jednocześnie tajemniczy, o nieodgadnionym wyrazie twarzy. Trzyma w ręku walizkę. Co się w niej znajduje? Idzie kilka przecznic dalej. Wchodzi do budynku i dalej po schodach na dach. Wyjmuje z walizki części, z których składa karabin snajperski. Przyjmuje pozycję… Namierza cel…
Powyżej rozpisany zarys sceny pasowałby do wielu filmów, w których występuje postać zawodowego zabójcy. Oczywiście nie musi być snajperem. Może posługiwać się nożami, bądź ładunkami wybuchowymi. Jednak zawsze aura tajemniczości i niebezpieczeństwa związana z jego osobą będzie podobna. Będzie nas fascynował, wzbudzał respekt, a może także lęk. W zależności od budowy scenariusza może być bowiem postacią negatywną, lub pozytywną. Obserwacja tego typu bohaterów skłania do refleksji – dlaczego właściwie nas ciekawią? Czy ich specyficzny magnetyzm wskazuje na naszą fascynację złem i przemocą? A może w tych postaciach pociąga nas coś zupełnie odmiennego?
Największą siłą nowego filmu Christophera Nolana jest jego prostota, dzięki której udało się stworzyć bezpretensjonalną, mocną i szczerą opowieść o walce o przetrwanie wśród niszczycielskiego ognia wojny.
Christopher Nolan to twórca, który od lat raczy widzów filmami przemyślanymi i niezwykle efektownymi pod względem kompozycji. Montaż, scenografia, efekty specjalne (ale broń Boże od nadmiaru tych komputerowych!), czy wirtuozerskie zdjęcia – te elementy zawsze wypadają w jego filmach perfekcyjnie i zazwyczaj stają się idealnym przedłużeniem misternego scenariusza. Zazwyczaj, bo jednak skłonność reżysera do kreowania skomplikowanych i wielopoziomowych fabuł kilkakrotnie zawiodła go na manowce. Tak było przy okazji dwóch ostatnich filmów Nolana. „Mroczny Rycerz Powstaje” był przeładowany postaciami i wątkami, zaś „Interstellar” oferował przesadnie skomplikowaną fabułę, a w warstwie przekazu tchnął banałem. Tych błędów Nolan na szczęście ustrzegł się przy „Dunkierce”, czyli filmie z nowego dla niego gatunku kina wojennego.
Myli się ten, kto sądzi, że artykuł ten będzie dotyczyć dziejów The Pirate Bay i przygód korsarzy pływających po szerokich wodach torrentów. W przeddzień premiery piątej części „Piratów z Karaibów” warto przypomnieć najważniejsze tytuły o morskich wilkach, które przez kolejne dekady bawiły kinomanów.