„Takich gier już się nie robi”, mówili. „Kiedyś gry były lepsze”, powtarzali. „Trudniejsze i w ogóle”, za chwilę dodawali. A jednak ktoś podjął się wyzwania stworzenia takiej produkcji jak „za starych, dobrych czasów”. I wyszło to bardzo dobrze!
Hybrid udało mi się zdobyć na tegorocznej edycji akcji „Summer of Arcade” organizowanej przez Microsoft. Sprzedawane tam tytuły nie zainteresowały mnie zbytnio. Oprócz Hybrid – na produkcję 5th Cell miałem już chrapkę kilka dni temu i z każdym dniem porządanie zwiększało się. Po odpaleniu gry i stoczeniu pierwszych walk nie miałem najmniejszych złudzeń – nie zawiodłem się i moje 1200 MSP nie poszło na marne.
Pierwsza część Assassin’s Creed była – moim zdaniem – mocno niedopracowana. Głównie mam na myśli zawartość, a nie techniczne aspekty. Bądź co bądź, po intrygującym początku przychodziła pora na nudne, jak flaki o olejem, mordowanie, przesłuchiwanie i kradzież. Monotonia była podstawowym grzeszkiem „jedynki”. Ubisoft tworząc kontynuację ustrzegł się wszystkich – mniejszych oraz większych – błędów widzianych w poprzednicze, wykańczając, niemal z półrocznym opóźnieniem wersję pecetową, dzieło kompletne.
Pierwsza odsłona Epic Mickey była grą dobrą, ciekawą, innowacyjną. Tak można wywnioskować przeglądając poszczególne oceny i recenzje w serwisie metacritic.com. „Dwójka”, tworzonych w czeluściach studia Junction Point przez załogę dowodzoną przez Warrena Spectora zapowiada się świetnie, zwarzywszy na taktykę deweloperów odnośnie kontynuacji, która brzmi: „więcej, lepiej, ciekawiej”.
O winie mówi się, że im starsze tym lepsze. O agencie 007, niestety, tak rzec nie można. I w kwestii filmowych, jak i tych komputerowych adaptacji.
Do zagrania w Quantum of Solace zbytnio się nie paliłem. Szczerze powiedziawszy o istnieniu tej produkcji nawet nie wiedziałem. Grę dorwałem na wyprzedaży za 20 złociszy, więc uważam cenę za adekwatną do oferowanej zawartości.
Beep łączy w sobie wszystko co może mieć najlepszego rasowy Indyk: przyjemną, komiksową (tutaj niekoniecznie jest to reguła, żeby nie było) grafikę, radosne pląsy i kilogramy grywalności. Naprawdę – szpilę można podawać jako definicję prawdziwej gry niezależnej.
Na Call of Duty można psioczyć i narzekać, że co roku to wydawane jest to samo, że nie ma tam ani krzty ewolucji (o rewolucji nie wspominając), że grają w to same n00by, bo dla hardcore’owców jest Battlefield, ale takiej grywalności w multiplayerze oferuje niewiele produkcji.