Szpiegowanie w imię Jej Królewskiej Mości - recenzja 007 Quantum of Solace - Materdea - 11 sierpnia 2012

Szpiegowanie w imię Jej Królewskiej Mości - recenzja 007 Quantum of Solace

Materdea ocenia: Quantum of Solace
75

O winie mówi się, że im starsze tym lepsze. O agencie 007, niestety, tak rzec nie można. I w kwestii filmowych, jak i tych komputerowych adaptacji.

Do zagrania w Quantum of Solace zbytnio się nie paliłem. Szczerze powiedziawszy o istnieniu tej produkcji nawet nie wiedziałem. Grę dorwałem na wyprzedaży za 20 złociszy, więc uważam cenę za adekwatną do oferowanej zawartości.

Jak przystało na dzieła, w których pierwsze skrzypce gra James Bond, oprawa została wykonana z niezliczoną liczbą efektownych wybuchów i jeszcze większą ilością niesamowitych akcji-akrobacji bohatera, przebijających o klasę zwykłych śmiertelników. Szalona pogoń za pirotechnikiem po placu budowy, gdzie zamiast litych konstrukcji mamy  rozsypujący się budynek, a pod naporem przepakowanego ciała 007 ściana rozlatuje się w drobny mak – nic trudnego. Maksymalna rozwałka z – dosłownie – całą armią uzbrojonych po zęby żołnierzy w hotelu, który i tak potem wysadzamy z hukiem – pestka. Walka o przetrwanie po tym, jak nasz helikopter rozbił się w jakiejś grocie z przynajmniej tuzinem wojaków – phi, splunięcie i pójście dalej.

Prawdę mówiąc to dzieło Treyarch (tak, tego Treyarch stojącego za m.in. Call of Duty: Black Ops) to całkiem przyjemne rzemiosło. Pomimo pierwszego, złudnie złego wrażenia (spowodowanego głównie oprawą graficzną) tytuł z lekkością ukończyłem (5-6 godziny i kampania może zostać zaliczona na normalu), a dodatkowo podchodziłem do niego jeszcze raz i niedawno ponownie, teraz zagrywając się na najwyższym poziomie trudności. Trzeba przyznać, że pomiędzy normalnym, a „007” różnica jest kolosalna. O ile w tym pierwszym mogliśmy śmiało wdać się w otwartą wymianę ognia, to w przypadku tego drugiego już nie ma prawa mieć miejsce, bo zazwyczaj 2-3 kulki i nasz nieśmiertelny Agent Jej Królewskiej Mości zostaje powalony na ziemię. Wtedy ekran zalany zostaje krwią i musimy zaczynać od nowa (czytaj: od checkpointu). Ten widok zaś program prezentuje grającemu bardzo, bardzo, baaardzo często i momentami doprowadza do szewskiej pasji, gdzie bluzgi wypowiadane są w ilościach przekraczających wszelkie unijne standardy.

Wspomniałem o słabej grafice: to nie ulega wątpliwości, że Quantum of Solace odstaje od światowych norm dziś, ale również i w dniu premiery. Straszą kiepskiej jakości tekstury, kanciaste krawędzie oraz ogólne wrażenie „budżetowości”. Jednak jeśli uda nam się wkręcić w ten „świat”, poczuć specyficzny klimacik to tytuł może się podobać. Niestety, w odpowiednim odbiorze strony wizualnej przeszkadzały kulawe i momentami drętwe animacje postaci. Wyglądały strasznie szkaradnie, brzydko do kwadratu.

Szczególnie do gustu przypadło mi kilka etapów odbiegających od klasycznej koncepcji strzelania i ciągłego chowania się. Są to przede wszystkim fragmenty, gdzie działamy jak na prawdziwego agenta przystało – chowając się i nie dając się wytropić! Choć jeśli ktoś woli na siłę wparować do pokoju i rozwalić wszystkich bez specjalnych ceregieli, gra nie krzywdzi go za to. Niemniej polecam działać z przeznaczeniem misji, ponieważ w interesujący sposób zrealizowano sekwencje QTE związane z potajemnym wykańczaniem wrogów. 

Warto bowiem napomknąć o tym, iż QoS nie ukazuje wydarzeń znanych tylko z filmowej wersji, ale zawiera także fragmenty z poprzedniej odsłony, Casino Royal. To właśnie akcja zaprezentowana w tytułowym kasynie czy też na Bahamach, gdzie ścigamy niejakiego Mollakę dawały do myślenia nad wystawieniem odpowiedniej oceny. Bardzo fajna była także stylistyka tych miejsc. Ciekawym trickiem okazało się zaimplementowanie map do trybu multiplayer (bardzo średni), które stanowiły uzupełnienie widzianych w singlu scen. Narrator wspomina tylko, że Bond wpadł do ambasady podczas pościgu Mollaki – w multiku widzimy już ten budynek i możemy siać w nim rozpierduchę.

Co prawda stwierdzenie „siać rozpierduchę” jest trochę nagięciem jego definicji, gdyż gra nie zaskakuje i nie ma w zanadrzu silnika fizycznego, który pozwalałby na niszczenie drobnych elementów otoczenia. Po wybuchu granatu w pomieszczeniu wszystko pozostaje na swoim miejscu i nawet tak potężna eksplozja nie wywiera wrażenia na krzesłach, biurkach czy też stołach przytwierdzonych do podłogi. Szkoda, bo w całkiem fajny sposób urozmaiciło to by rozgrywkę.

Rolę tego typu różnorodności pełni za to telefon komórkowych. To prawdziwe cudeńko techniki, zawiera wszystkie funkcje, jakie musi posiadać komórka supertajnego szpiega. Posiada mapę z zaznaczonymi pozycjami wszystkich przeciwników, magazynuje niezliczone megabajty notatek i nagrań głosowych (klasyczne znajdźki), ale jego podstawowym zadaniem jest hakowanie. Zablokowane drzwi elektronicznym zamkiem w bardzo łatwy sposób można otworzyć, właśnie dzięki temu Sony Ericssonowi (ach, te subtelne reklamy). W momencie rozpoczęcia czynności włącza się prosta, jak konstrukcja cepa, minigierka polegająca na wciskaniu strzałek kierunkowych w odpowiednim momencie. Gdy zapali się zielona w lewo – naciskamy. Gdy czerwona – czekamy.

Co by nie mówić, samo strzelanie jest w całkiem satysfakcjonujące. Czuć, kiedy trafiamy oponenta, choć wszyscy są niemal identyczni. Na upartego można ich rozróżniać dzięki innym kolorom koszul, ale chwilę po rozpoczęciu etapu i tak kończy się wachlarz barw i wszyscy wyglądają tak samo. Chowanie za winklami jest zalecane na wyższych poziomach trudności – niżej niż normalny (włącznie) to nieskomplikowana zabawa w Rambo: wbiegamy, czyścimy pomieszczenie, idziemy dalej. Garnitur dostępnych pukawek jest dosyć biedny. Strzelałem z tego, co zaproponował mi program, nie wybrzydzałem specjalnie. Druga sprawa, że wrażenie z korzystania z tych giwer było średnie: niczym z partyzanckiej pukawki, którą robiło się z gwinta od butelki i balonu. Puk, puk, puk i trup. Występują i granaty, ale one także są niespecjalnie użyteczne. Po prawdzie to i one są tak samo „puste” i nie wyrażają ekspresji prawdziwego huknięcia odłamkowego.

Podczas pisania tej recenzji po trosze kłóciłem się z samym sobą, kombinując, na ile zasługuje Quantum of Solace. Na pełną „ósemkę” czegoś mi tutaj zabrakło, zaś "siódemka" wydawała mi się zbyt niską oceną. Na niekorzyść produkcji przemawiały tandetne cut-scenki, mały wachlarz giwer, słabej jakości oprawa graficzna. Momentami dało się poczuć ten klimat wielkiego szpiegowania, „bondowości” .Podobały mi się również nieszablonowe poziomy. Mnóstwo wybuchów, dużo naginania znanych powszechnie praw, jeszcze więcej strzelania – akurat na 7.5.

Plusy:

  • Nawet fajny klimat
  • Lokacje
  • Licencjonowane utwory
  • James Bond

Minusy:

  • Grafka - technologia
  • Krótka
  • Na normalnym poziomie za łatwa, na wyższym - za trudna
  • Wrażenie "budżetowości"
  • Zmarnowany potencjał
Materdea
11 sierpnia 2012 - 10:49