Na początku nawet się ucieszyłem. Jak to powiedział jakiś mój znajomy, Dicka w kinie i tak jest zawsze za mało. Dlatego wiadomość o tym, że cwaniaczki z Holyłudu robią voo doo celem ożywienia kolejnego klasyka S-F, przyjąłem nawet z umiarkowanym entuzjazmem. Nie zagłębiałem się specjalnie w temat i dzięki temu żyłem w błogiej nieświadomości. Aż tu nagle, widzę Ci ja to... coś.
Colin Farrel? Poważnie? Do roli, którą w oryginale odgrywał nie kto inny tylko Arnold "Gubernator" Schwarzenegger jakiś geniusz postanowił zatrudnić Colina "Bzykałem Bachledę" Farrela? Tego wymoczka, który na twarzy zawsze ma grymas sugerujący problemy z perystaltyką jelit? Zaniepokojony zacząłem rozglądać się za innymi rewelacjami na temat filmu. I wiecie co? Dalej jest gorzej.
Opowieść stara jak świat. Na nieduże, położone na odludziu miasteczko pada blady strach. W rozległych podziemiach - które, wbrew zdrowemu rozsądkowi, swym obszarem wielokroć przewyższają osadę, pod którą się znajdują - zalęgły się gobliny, szkielety, zombie, demony, wielkie pająki i podobne plugawe bestie. Na szczęście pojawia się podróżnik, który wie za który koniec trzyma się miecz (lub różdżkę, samopał czy inną kuszę). Bohater śmiało wkracza w ciemne korytarze, wilgotne jaskinie i zatęchłe katakumby.
Z brawurą siecze hordy mniejszych i większych potworów. Gromadząc po drodze złoto i rozliczne bardziej lub mniej magiczne fanty przedziera się - piętro po piętrze - coraz niżej. Wreszcie, w rozświetlonej upiorną poświatą otchłani, odnajduje swój ostateczny cel - Wielkie Zło, Któremu Należą Się Baty. Diablo? Nie. Nie tym razem. W Torchlight tyłek wymagający skopania należy do demona, który nosi złowieszcze imię Ordrak. Fakt ten - jak to zwykle bywa - nie ma najmniejszego znaczenia.
Już w grudniu ubiegłego roku w sieci pojawił się krótki, internetowy zwiastun nowej produkcji Scott'a. Od kilku dni zapowiadano kinowy trailer z prawdziwego zdarzenia, karmiąc nas jego urywkami. Zapowiedź, zapowiedzi... Co za czasy. Ale oto jest. I trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nowy zwiastun Prometeusza - filmu opowiadającego wydarzenia, mające miejsce na długo przed dramatem załogi Nostromo.
Fani - rzecz jasna - rzucili się natychmiast do analizowania go klatka po klatce. Efektem tych poszukiwań są co najmniej dwa ciekawe znaleziska...
Gry indie często podążają tam, gdzie nie odważył się jeszcze udać żaden duży deweloper. Pomysły, które rodzą się w niezależnych głowach często wprawiają w osłupienie. Mari0 to jeden z tytułów, które bez wątpienia należy przypisać do kategorii "co ja pacze?!".
Nie mam pojęcia jak wielu osobom spędzało sen z powiek pytanie: "co by było gdyby Mario i Luigi podwędzili Portal-guny z placówki Aperture Science". Pewnie nie zbyt wielu. Być może tylko sześciu. Jednak ta szóstka - grupka niezależnych twórców gier znana jako Stabyourself (co można bardzo wdzięcznie przetłumaczyć jako "Dźgnijsię") - wystarczyła, by koncepcję wprowadzić w życie. I tak oto na świat przyszło nieślubne dziecko Valve i Nintendo, którego żadne z rodziców na pewno nie uzna.
Poetycka gra czy też poemat FPP? Trudno powiedzieć, czym właściwie jest Dear Esther, niezależna produkcja studia thechineseroom, która w tegoroczne walentynki zadebiutowała na Steam-ie. Jest to pozycja bez wątpienia urodziwa, oryginalna i intrygująca. Ale czy grywalna?
Cóż... trudno rozpatrywać grywalność tytułu, którego przynależność do królestwa gier jest kwestią mocno wątpliwą. Co to bowiem za gra, w której interakcja z otoczeniem jest praktycznie zerowa, cele są nieokreślone a nasza rola ogranicza się do spacerowania, patrzenia i słuchania? Jesteśmy tu bardziej widzem, niż uczestnikiem. Jest to raczej nowela, która pozwala nam ujrzeć przedstawiony świat oczami narratora. Nie grywalność więc trzeba tu przede wszystkim oceniać, a wrażenia estetyczne i to, czy opowieści udało się nas poruszyć. No właśnie - udało się? Na to pytanie - jak na wszystkie, które prowokuje Dear Esther - nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Telefon od Verminusa zaskoczył mnie we wtorkowy poranek. "Masz ochotę przejechać się do CD Projektu i pograć w konsolowego Wiedźmina?" - przeszedł z miejsca do rzeczy naczelny. Czy ja mam ochotę? W Wiedźmina? Konsolowego? Oczywiście, że miałem.
Dwa dni później siedziałem już w wygodnym fotelu w CeDePowym lobby i, popijając kawę w otoczeniu innych growych żurnalistów, czekałem aż otworzą się drzwi do salki prezentacyjnej zastawionej Xboksami. Jeszcze chwila i już łapałem za pada. Zacząłem grać i to, co zobaczyłem wzbudziło mój niekłamany entuzjazm. Żeby nie powiedzieć: zachwyt. Tymi żywymi emocjami podzieliłem się oczywiście z czytelnikami Gier-Online. I wtedy rozpętała się burza...
Bardzo przepraszam, drodzy Czytelnicy, ale będzie nie o grach, ani nawet nie o popkulturze. W dodatku będzie na poważnie. Kiedy siadam do pisania tych słów, w kancelarii premiera Donalda Tuska dawno opadł już kurz po "debacie publicznej" w sprawie umowy ACTA. Debacie - dodajmy - zupełnie mijającej się z celem, bo spóźnionej o ponad pół roku. Przysłowiowa musztarda po obiedzie.
Jedna, wspólna idea, jedna, wspólna twarz. Trzecia Rzeczpospolita czegoś takiego jeszcze nie widziała.
Dlaczego więc o niej pisać? Bo mimo wszystko sam fakt, że się odbyła, i okoliczności, które do niej doprowadziły skłonny jestem uznać za jedno z najważniejszych zjawisk w przestrzeni publicznej III Rzeczpospolitej Polskiej. Po raz pierwszy społeczeństwu udało się napędzić jej rządowi solidnego stracha. Mi przy okazji też - choć z zupełnie innego powodu.
Pierwszy raz postawiłem stopę w Innym Świecie ćwierć wieku temu. Miałem pięć lat, a Inny Świat zamieszkiwały dinozaury i nietoperze. Miałem skrzydła jak ptak i mogłem latać, manewrując ostrożnie w pełnym niebezpieczeństw otoczeniu. Wiedziałem, że śmierć czyha na każdym kroku i zdarzały się chwile, gdy stawałem w miejscu bojąc się poruszyć.
Na jakimś poziomie świadomości wiedziałem, że to, czego doświadczam nie jest realne. Że tak naprawdę, siedzę z kuzynem przed czarno-białym telewizorkiem, do którego podpięto małe czarne pudełko z rzędami gumowych przycisków. I tak naprawdę, wcale nie macham skrzydłami, tylko raz po raz wciskam przycisk z cyferką "0". Ale moje "ja" nie pamiętało o tym. Czułem pod stopami obcy ląd, słyszałem gniewne pomruki wielkich jaszczurów. Ich mdły zapach drażnił mój nos. Świszczący między skałami wiatr zapraszał do rozłożenia skrzydeł i pomknięcia za horyzont. Emocje wypełniały mnie do granic możliwości. Całym sobą wołałem w duchu "Witaj nowy, wspaniały świecie!" i gnałem na jego spotkanie. Tak zostałem odkrywcą.