Pokolenie anty-ACTA czyli: uwaga władzo internety gryzą! - Mruqe - 8 lutego 2012

Pokolenie anty-ACTA, czyli: uwaga władzo, internety gryzą!

Bardzo przepraszam, drodzy Czytelnicy, ale będzie nie o grach, ani nawet nie o popkulturze. W dodatku będzie na poważnie. Kiedy siadam do pisania tych słów, w kancelarii premiera Donalda Tuska dawno opadł już kurz po "debacie publicznej" w sprawie umowy ACTA. Debacie - dodajmy - zupełnie mijającej się z celem, bo spóźnionej o ponad pół roku. Przysłowiowa musztarda po obiedzie.

Jedna, wspólna idea, jedna, wspólna twarz. Trzecia Rzeczpospolita czegoś takiego jeszcze nie widziała.

Dlaczego więc o niej pisać? Bo mimo wszystko sam fakt, że się odbyła, i okoliczności, które do niej doprowadziły skłonny jestem uznać za jedno z najważniejszych zjawisk w przestrzeni publicznej III Rzeczpospolitej Polskiej. Po raz pierwszy społeczeństwu udało się napędzić jej rządowi solidnego stracha. Mi przy okazji też - choć z zupełnie innego powodu.

Stało się coś, czego wagę dość łatwo przeoczyć w całym rwetesie podnoszonym wokół kwestii praw autorskich, wolności słowa i prywatności. Mianowicie: polskie społeczeństwo pokazało twarz, której "elity rządzące" nie znały. Panowie i panie z ul. Wiejskiej żyli sobie dotychczas w - przynoszącym komfort psychiczny - przekonaniu, że znają i potrafią manewrować między wszystkimi grupami społecznymi, które mają w Polsce coś do powiedzenia. Radzili sobie jakoś z pielęgniarkami, górnikami, nauczycielami, bezrobotnymi, katolikami i homoseksualistami. Nie straszna im była ultra-prawica ani ultra-lewica. Nawet kiboli ostatecznie dało się zawsze jakoś zgrabnie wyminąć. Wydawało się, że nikt i nic już naszych "reprezentantów" zaskoczyć nie zdoła, wszystkie piony stoją już na szachownicy i mamy wielce wygodną sytuację patową. Aż tu nagle tysiące ludzi, którzy do tej pory siedzieli cicho w wirtualu i wymykali się statystykom, wstaje od komputerów i idzie na ulicę zwartą ławicą by zgodnym chórem domagać się uwagi.


Podkrążone oczy, niewyraźne miny - wreszcie widać, że interes publiczny spędza władzy sen z powiek.

Kiedy patrzyłem podczas debaty na twarze premiera i ministra Boniego, nie potrafiłem im odrobinę nie współczuć. Patrzyłem na ich twarze pełne zmęczenia, zdenerwowania i zdezorientowania - twarze ludzi, którzy obudzili się z ręką w nocniku, zerwali się więc gwałtownie z łóżka i odkryli, że podłoga na której stoją, choć wyglądała zawsze na solidną, jest przepróchniała i zaraz się pod nimi zarwie. Czegoś takiego rząd absolutnie się nie spodziewał. I trudno mu się dziwić. Obstawiam, że protest przeciwko ACTA dla większości uczestniczących w nim osób był pierwszym w życiu (lub przynajmniej pierwszym od dawna) wejściem w przestrzeń życia publicznego.

W związku z protestami dużo mówi się o tym, jak to kropla ACTA przebrała czarę goryczy, w której zebrało się już wcześniej bezrobocie, drożyzna, niesprawiedliwość społeczna i brak perspektyw. To pewnie po części prawda. Może przytłoczeni polskimi realiami szukamy ucieczki w sieci, a teraz poczuliśmy, że ktoś jej zagraża. Coraz częściej brakuje nam chleba, a tu nagle ktoś wyciąga ręke i po igrzyska. Mam jednak niejasne przeczucie, że wygląda to trochę inaczej, niż wyobrażają sobie socjologowie. Jak? Już wyjaśniam. Wspomniałem wcześniej, że nie tylko premiera i jego ekipę, udało się protestującym wprawić w przerażenie. Ja również przestraszyłem się solidnie, bo zdałem sobie sprawę, że wytłumaczenie genezy ruchu anty-ACTA może być takie:


My - tłumy polaków, które wyszły na ulicę - nie identyfikujemy się już zbytnio z tak zwanym realem i nie czujemy potrzeby uczestniczenia w nim. Nie odzywamy się więc na głos, gdy podnoszone są podatki, redukowane wydatki na edukację, podnoszony jest wiek emerytalny czy znoszona jest częściowo refundacja leków. Z części tych wydarzeń nie zdajemy sobie sprawy, bo nie dotyczą nas bezpośrednio. Te zaś które w nas uderzają, komentujemy zaciekle i wściekle... ale w sieci, która niemal całkowicie zastępuje nam już przestrzeń społecznego kontaktu. Formalnie przynależymy do jakiegoś kraju - w tym przypadku Polski - jednak w praktyce nie jesteśmy zainteresowani uczestnictwem w jego życiu publicznym. Dopiero na ACTA reagujemy tak, jakby ktoś próbował dokonać inwazji na nasz dom. Nie identyfikując się z własnym krajem czujemy się obywatelami internetu i gotowi jesteśmy bronić tej "ojczyzny" własną piersią. Straszne, prawda?

Samotność w sieci to bzdura. To właśnie do niej tysiące Polaków przeniosło swoje relacje i życie społeczne.
Może dlatego bronią jej zacieklej niż czegokolwiek innego? Bo utożsamiają się z nią bardziej niż jakąkolwiek inną strukturą?

To oczywiście gruba przesada, jednak wydaje mi się, że i w tej koszmarnej wizji kryje się więcej niż jedno ziarnko prawdy. Kiedy więc bojownicy o wolność sieci zapowietrzają się w gniewie, że ktoś tu ich próbuje wykiwać, mam ochotę zapytać - gdzie byliście do tej pory? Ilu z was poszło na ostatnie wybory? A na poprzednie? Ilu z was wie, kto jest w tej chwili w sejmie, jakie poglądy reprezentuje i jakie tematy są aktualnie rozważane? Kto wie czym zajmuje się Parlament Europejski? I wreszcie - najważniejsze pytanie, do tych, którzy orientują się i wiedzą: co z tą wiedzą robicie? Wiem, że nie jest z tym jeszcze tragicznie - sam interesuję się tym, co się w kraju dzieje i odkąd zyskałem prawo głosu nie przegapiłem jeszcze żadnych wyborów. Nie wiem jednak jak wielu jest takich jak ja. Wiem, natomiast, że jest ich za mało.


Nie mam pojęcia, na ile realny wpływ na działania władzy miały wypowiedzi takie, jak powyższa. Wierzę za to mocno, że to, iż
"nasz" świat i "ich" świat, nie egzystują w oderwaniu i przenikają się wzajemnie (no bo to przecież NASZ Krzysztof Gonciarz
wypowiada się w ICH kancelarii
), będzie dla wielu osób ważnym, zmieniającym świadomość odkryciem.

To jedna strona medalu - można przypuszczać, że pokolenie anty-ACTA mało interesuje się światem poza siecią. A druga strona? Druga strona wygląda tak: "elity rządzące" nie mają bladego pojęcia, kim są ludzie, którzy nagle zmusili ich do zmiany stanowiska i nawiązania dyskusji. I to już nie jest przypuszczenie. To fakt. Prawda jeszcze bardziej przykra, niż smutna wizja pokolenia "mieszkającego" w sieci. Bo obywatel, choć nie powinien, ma prawo nie interesować się rządem i jego działaniami. Rząd natomiast ma już obowiązek interesować się każdym obywatelem i jego potrzebami. Jak to działa w praktyce, zobaczyliśmy właśnie teraz. Kiedy władze mają tylko taką możliwość, chętnie pójdą na skróty i pominą potrzeby tych, którzy głośno o nich nie krzyczą.


Przykra prawda jest taka, że krzyczeć o ACTA należało, gdy decyzja o podpisaniu umowy była dopiero dyskutowana. W jej zapisie od tego czasu nic się nie zmieniło. Wtedy - tak jak teraz - była ona efektem nacisku lobby związanego przede z przemysłem fonograficznym. Nie dopisano też do niej niczego nowego - zawierała wówczas te same niejasne sformułowania, które pozostawiają pole do interpretacji mogącej zagrozić wolnościom obywatelskim. Kto wiedział, że akurat wtedy trzeba walnąć pięścią w stół? Ja nie wiedziałem. Pewnie mogłem się dowiedzieć. Odwiedzić premiera podczas jego tournee tuskobusem po kraju - "Panie premierze, jak żyć z tym ACTA? Ja go nie chcę!". Jednak nie poszedłem, nie wiedziałem, nie wiedziałem, że sprawa jest na wokandzie. Jasne, rząd nie ma w zwyczaju obwieszczać donośnie "teraz pracujemy nad czymś, co Cię zainteresuje". Ale i my tego od niego nie wymagamy. Nie chce nam się z własnym rządem gadać, a potem obrażamy się na niego, że zrobił coś bez naszej wiedzy. A skąd miał niby wiedzieć, że akurat to nas zainteresuje, skoro nie interesowały nas setki innych kwestii - patrząc rozsądnie i obiektywnie, równie ważnych lub ważniejszych.


Ciekawe, jak wielu z tych protestujących to uczniowie któregoś z zamykanych właśnie, w imię oszczędności, liceów?
Albo jak wielu z nim zdarzyło się nie pójść na wybory z powodu złej pogody ;-)

Fakt - nasza władza nie wie, kim jesteśmy my, internauci. Ale i skąd, do licha, miałaby wiedzieć? Pewnie, było by miło, gdyby życie polityczne zechciało się w większym stopniu przenieść na nasze wirtualne podwórko i zacząć prezentować się nam w przystępnej, łatwej do przyswojenia formie. Można nawet mieć nadzieję, że ostatnie wydarzenia wywołają takie tendencje. Jednak najprostsza, podstawowa prawda jest taka, że władza liczy się tylko z tymi, którzy głośno komunikują swoje racje. Zachowuje się jak pani w sklepie mięsnym, która olewa klientów i trzeba na nią huknąć by raczyła Cię zauważyć i obsłużyć. Niby to jej obowiązek, ale przecież tyle ma na głowie...

Udało się nam. Krzyknęliśmy, tupnęliśmy, pokazaliśmy, że jesteśmy, że jest nas wielka masa. A do tego nie masa ciemna, lecz zdolna do podjęcia rzeczowej, merytorycznej dyskusji i odporna na populistyczne zagrywki polegające na markowaniu działań. Pokazaliśmy się jako grupa społeczna, która potrafi przemówić konkretnie i rzeczowo a od drugiej strony oczekuje tego samego. Miejmy nadzieję, że "elity rządzące" - tak te u władzy jak i te w opozycji - dostrzegą teraz potrzebę poznania naszej specyficznej meta-społeczności i praw nią rządzących.


Internet reaguje błyskawicznie, jest bezlitosny o posługuje się własnym kodem
językowym - dla władzy jest to niezrozumiałe i pewnie przerażające. Musi się
jednak nauczyć manewrować w tym świecie, jeśli nie chce podzielić losu Hołdysa.

Co będzie dalej z ACTA? Zobaczymy. Przepisy regulujące własność intelektualną i prawo autorskie nie przystają do rzeczywistości, której częścią jest internet i z pewnością wymagają zmian. Byłoby fatalnie, gdyby drogę do tych zmian utrudniło podpisanie umowy stworzonej pod dyktando grup nacisku, które tych zmian wolą uniknąć. W jakiejś jednak formie, międzynarodowe porozumienie, mające na celu ochronę dobra twórców w obecnych realiach, trzeba będzie zawrzeć. Być może będzie to zrewidowana i uaktualniona ACTA, może zaś stosowne ramy zostaną określone w, stworzonych na miarę naszych czasów, przepisach prawa autorskiego. O to, że nie będą one godzić w naszą wolność osobistą, tak jak obecna wersja aktu antypirackiego, jestem w miarę spokojny (zwłaszcza po tym, jak odrzuciły ją władze Czeskie i Niemieckie). Tupnęliśmy bardzo głośno - żaden rząd z odrobiną instynktu samozachowawczego (czytaj: potrafiący trzymać się stołków), nie odważy się wystąpić przeciwko naszym interesom. Wierzę też, że będziemy aktywnie pilnować, żeby do niczego takiego nie doszło.

Żeby tak jeszcze to, co się stało przyniosło sięgające dalej skutki. Żebyśmy raz wstąpiwszy w całej swojej masie i sile na arenę życia publicznego, nigdy już z niej nie zeszli, tak jak nie schodzą z niej rolnicy, górnicy czy lekarze. Żebyśmy na nowo zaczęli utożsamiać się z naszym krajem. Żebyśmy zapamiętali, że mamy realny wpływ na to co się w nim dzieje. Żebyśmy bronili swoich interesów nie tylko w sferze igrzysk, ale i chleba. Żebyśmy raz na zawsze nauczyli się, że władza, której nie patrzy się na ręce, zawsze postara się pójść na skróty. Życzył bym tego bardzo sobie, Wam, Polsce i światu.


Jesteśmy silni i potrafimy działać - korzystajmy z tego nie tylko po to, by bronić wirtualnego grajdołka.

Kurcze... latka lecą, a mi wciąż się czasem zbiera na niepoprawny idealizm ;-) Bardzo Was przepraszam za długą przerwę między postami. Jak na złość tuż po pierwszej publikacji zaczęły się problemy techniczne z blogiem. Część udało się już rozwiązać, myślę więc, że uda mi się przystąpić do bardziej regularnego wrzucania wpisów. Mam nadzieję, że po tym polityczno-społecznym marudzeniu, ktoś będzie jeszcze nimi zainteresowany ;-) Pozdrawiam! --Mruqe

Mruqe
8 lutego 2012 - 01:46