Każdy, kto spędził trochę czasu ze Star Wars: Battlefront, natychmiast odkryje bliźniacze podobieństwa obu gier, wynikające jednak głównie z pierwszych wrażeń wizualnych. W porównaniu do innych strzelanin FPP, oprawa graficzna Battlefronta stoi jakby o jedną ligę wyżej i nie inaczej jest z Battlefield 1. Dodajmy do tego jeszcze ten sam układ menu, podobny interfejs, Tatooine oparte przecież na ziemskich, pustynnych krajobrazach i Lewis Gun, czyli blaster T-21. Wystarczy jednak rozegrać parę potyczek, by wrażenie to się zatarło i powrócił klimat znany tylko z serii Battlefield (oraz jednej z piosenek pana Kleksa):
Biegać, skakać, latać… jeździć,
Na pozycji snajpera się zagnieździć!
Sprowadzenie Battlefrontowej oprawy graficznej „na ziemię” i zobaczenie w podobnej jakości zwykłych obiektów, które nie są statkami kosmicznymi, czy wnętrzami bazy z innej planety nadal robi ogromne robi wrażenie. Battlefield 1 oszałamia wizualnie, począwszy od galopującego konia, przez modele broni, pojazdów, po oświetlenie i takie szczegóły, jak piasek delikatnie zwiewany przez wiatr. Świetnie wyglądają przeróżne animacje - ładowanie pocisku artyleryjskiego można oglądać do znudzenia, krzycząc do siebie „odłamkowym ładuj!”, ale chyba najbardziej istotną nowością jest dynamicznie zmieniająca się pogoda.
Czasem będzie to oznaczać tylko silniejszy wiatr i zmianę dominującej kolorystki otoczenia, gdy czyste niebo pokryje się chmurami - czasem jednak całkowicie zmieni nam styl gry. Mgła czy szalejąca burza piaskowa mocno ograniczają widoczności, a wtedy bezużyteczni stają się snajperzy i każde starcie wymaga podejścia bardzo blisko do wroga. Niezłym smaczkiem są tworzące się leje po eksplozajch, w których można się schować. Niesamowitą grafikę uzupełnia równie świetna oprawa dźwiękowa, w której Osmańczycy mówią po swojemu, atak artylerii oznajmia zwykły dzwonek, a w dali słychać pikanie telegrafu.
Pierwszy kontakt z grą to również poszukiwanie klimatu Wielkiej Wojny z początku XX wieku. Czy twórcy rzeczywiście przenieśli nas do wymarzonej przeszłości? Generalnie tak - w powietrzu terkoczą śmigła dwupłatowców, kawaleria szarżuje na koniach wywijając szablą, czołgi wyglądają dziwnie i nie ma Javelinów, ani 35 różnych dodatków do M16 (i samego M16). Musimy jednak przygotować się na zaakceptowanie ogromnej ilości nieścisłości i kompromisów, które twórcy wprowadzili, by zachować balans rozgrywki oraz jej znaną z innych części formę. I wojna światowa w wersji DICE to mniej więcej to samo, co praca archeologa w filmach o Indianie Jonesie. Nie bardzo odpowiada rzeczywistości, ale za to jak się ogląda…! Na pewne rzeczy można więc przymknąć oko i zrozumieć, że bez nich gra byłaby nudna lub niegrywalna. Twórcy poskąpili nam jednak I wojennego klimatu w drobnych detalach, w których łatwo można było go zachować.
Najbardziej chyba kłuje po oczach interfejs graficzny. Fakt, że płaskie wzornictwo to od paru lat krzyk mody we wszystkim, co wyświetlają ekrany LCD, ale ślepe podążanie za trendami to nie jest dobry pomysł. Proste, kolorowe ikonki są może bardzo czytelne i szybko dostarczają informacji, ale nie pasowały stylistycznie już w Battlefroncie, a tutaj jest tylko gorzej. Flat design i brudne pole walki I wojny mają się tak do siebie tak, jak namalowane mazakiem strzałki na stop klatce z jakiegoś meczu przez Jacka Gmocha. Do tego dochodzi menu główne z widokiem satelitarnym Ziemi, co kojarzy się jedynie z ekranami ładowania z Modern Warfare i głos lektorki informującej nas o sytuacji na polu bitwy przez zestaw słuchawkowy smartfona. Trochę lepiej wypada tu lektor brzmiący rzeczywiście jak jakiś wąsaty, brytyjski oficer, ale zarówno menu jak i informacje można było przedstawić dużo bardziej klimatycznie.
W wirze walki i tak zapomnimy na chwilę o takich drobnostkach, szybko czując się w zasadzie jak „w domu”, czyli jak w poprzednich odsłonach Battlefielda. Widać tu, że Battlefront z zupełnie inaczej strzelającymi blasterami, bez szybkich pojazdów kołowych, z ze swoimi żetonami i kartami to jednak było coś innego. W „jedynce” gra się po staremu i jest to jednocześnie zaleta, jak i wada gry. Dobrze jest wylądować na trochę odmienionym, ale jakże znajomym polu walki, z samolotami, czołgami, wszechobecną bronią maszynową i karabinami snajperskimi. Możemy grać w swoim stylu, ulubionymi klasami (zastosowane w nich zmiany nie robią dużej różnicy).
Z drugiej strony ta pogoń za takim samym Battlefieldem jak zawsze zabiera nam trochę atmosfery I wojny światowej. Tu każdy ma swój niewidzialny spadochron, prawie każda klasa ma broń automatyczną, a na mapie roi się od czołgów i samochodów. Trochę przeszkadzało mi też to, że przeciwne strony dysponują dokładnie tym samym sprzętem. To jakby grać „czerwonymi” i „niebieskimi”, a nie wrogimi sobie, historycznymi mocarstwami. Szkoda, że nie pokuszono się tutaj o jakieś eksperymenty, o zredukowanie liczby pistoletów i lekkich karabinów maszynowych do minimum, dając w zamian np. możliwość podnoszenia ich po poległym żołnierzu przez cały czas.
Identyczne wyposażenie wpływa jednak na równowagę w rozgrywce. Nie zauważyłem, żeby jakaś klasa czy pojazd miały przewagę nad innymi, co zresztą pokazywały końcowe wyniki. Wszystko zależy raczej od tego z kim gramy. Jeśli ktoś wejdzie czołgowi pod lufę, to oczywiście padnie, ale sam promień eksplozji pocisków jest raczej dość niewielki. Widziałem potężne Mark IV niszczone zaraz po tym, jak dotarły do wrogich żołnierzy i osobiście spędziłem całą rundę zamknięty w tej samej puszce, zaliczając kolejne punkty i trafienia. Widowiskowy pociąg pancerny, dysponujący większą siłą ognia częściej bywał niszczony, niż zmieniał sytuację na polu bitwy.
Problemem jest raczej to, że czołgów i wszelkich pojazdów uzbrojonych jest po prostu za dużo. Rozgrywka zyskałaby, gdyby większość z nich zamienić na konie. Szarże na rumakach to teraz pojedyncze przypadki, a fajnie byłoby zobaczyć całe oddziały konne ścierające się szablami gdzieś na środku pustyni. Obecna mapa, poza małą osadą zabudowań gdzie królują walki CQB na bliski dystans, to również idealny raj dla snajperów. Duże odległości, zbyt przybliżony i krystalicznie czysty obraz z lunety zachęcają aż nadto, by znaleźć sobie dobrą miejscówkę i po prostu wyławiać cel za celem. Tu pomogłoby ograniczenie do np. jednej klasy snajpera na oddział.
Popularności snajpera nie ma się z resztą co dziwić - sam najczęściej wybierałem tę postać, biegnąc dodatkowo po ogromny karabin przeciwczołgowy - Mauser 1918 (posiada go klasa specjalna niszczyciela czołgów). Wszystko przez to, że obecnie każdy żołnierz posiada ogromną liczbę punktów życia i zabicie go wymaga wielu trafień. Wygląda to o tyle kuriozalnie, że nawet strzelając z potężnego karabinu zamontowanego na pojeździe, widzimy całą wyliczankę trafień nim wróg padnie, o ile w ogóle.
Mam nadzieję, że w pełnej wersji powróci tryb hardcore, wymagający bardziej rozważnego grania. Obecnie tylko karabin snajperski redukuje TTK do jednego, dwóch strzałów, a wspomniany Mauser nie dość, że zawsze zapewnia one shot - one kill, to jeszcze strąca z nieba samoloty - frajda jest po prostu przeogromna, wprost proporcjonalna do rozmiarów broni. Dobrze, że wprowadzono ograniczenie do strzelania z niego tylko leżąc, ale animacja odrzutu jest trochę zbyt skromna, biorąc pod uwagę, że Mausera nazywano „łamaczem obojczyków”.
Pozostałe klasy specjalne - opancerzony KM-ista i miotacz płomieni to także ciekawe rozwinięcie dostępnych środków zagłady (i chwała za to, że nie są to żetony, a sprzęt w skrzyniach), choć już nie w moim stylu, podobnie jak samoloty. Sterowanie myszką to dla mnie dość kuriozalne wyzwanie, ale może z joystickiem zmienię nastawienie, bo pole bitwy z lotu ptaka wygląda okazale, a widok z kokpitu, z zamazanym przez śmigło obrazem jest bardzo klimatyczny. Z dobrych pomysłów podobały mi się jeszcze granaty gazowe, wprowadzające małe zamieszanie u co bardziej pochowanych snajperów, a denerwowały drzwi wymagające przytrzymania klawisza do otwarcia. Lepszym rozwiązaniem byłoby natychmiastowe pchnięcie, jak to się odbywa przy sprincie.
Trudno oceniać grę tylko po jednej mapie - dającej sporo frajdy, choć nie bez paru słabszych rozwiązań, ale Battlefield 1 w przeciwieństwie do Battlefronta chyba da radę się obronić. Ciężko zaprzeczyć, że II wojna światowa, usprawiedliwiająca broń maszynową i szybkie czołgi, byłaby lepszym wyborem, jeśli jednak weźmiemy pod uwagę groźbę powstania kolejnej gry o wyimaginowanym konflikcie USA - Chiny/Korea/Rosja w niedalekiej przyszłości - I wojna światowa ze swoimi wszystkimi battlefieldowymi uproszczeniami nie jest zła. Nigdy nie miałem dobrej opinii o pozbawionym trochę wyrazu, będącym groteskową parodią całej serii Battlefieldzie 4, ze swoimi mega rekinami i zasłaniającymi co chwilę obraz skrzynkami, a taka wojna z nutką retro - analogowego klimatu jest miłą odskocznią od futurystycznych odsłon większości innych wydanych w tym roku tytułów. Nie wiem jak w tym wszystkim wyjdzie zapowiadana kampania dla pojedynczego gracza, o której na razie nie wiemy nic, ale jeśli tylko dostaniemy wystarczającą ilość map i trybów rozgrywki na początek - Battlefield 1 ma szansę zapewnić sporo godzin świetnej zabawy. Tak samo, jak każdy kolejny seans Poszukiwaczy Zaginionej Arki!