Do CGI wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni. Dzisiaj w zasadzie nie nagrywa się filmów bez efektów specjalnych – komputerowo dodaje się nie tylko smoki i fantastyczne bestie, wybuchy, pociski i iskry, ale nawet godła na flagach i dodatkowych ludzi, i warunki atmosferyczne. O dziwo jak dotąd mało kto pokusił się o stworzenie pełnoprawnego filmu opartego na CGI, albo przynajmniej nie są one mocno rozreklamowane. Przychodzi mi do głowy teraz tylko Final Fantasy: The Spirits Within, a przypomniałem sobie o nim z jednego powodu – właśnie obejrzałem Kingsglaive, film promujący Final Fantasy XV. Czy warto?
Kingsglaive opowiada, w telegraficznym skrócie, o królewskiej gwardii. Wydarzenia dziejące się w filmie stanowią (z tego, co zrozumiałem) prolog właściwego Final Fantasy XV i niestety na starcie muszę już wspomnieć, że ktoś niezaznajomiony z serią i z uniwersum nie odnajdzie się w przedstawionej historii. Jest ona dość prosta, ale chaotyczna – z każdej strony jesteśmy zarzucani dziwnymi nazwami, a krótki wstęp wprowadza więcej zamętu niż jasności. Na szczęście, jak już wspomniałem wcześniej, sama fabuła jest dość prosta: mamy dwa walczące królestwa, księżniczkę potrzebującą ratunku, magię połączoną z technologią i królewską jednostkę specjalną. Potraktowałem Kingsglaive jako fantastyczny film akcji i szybko przestałem zwracać uwagę na informacyjny harmider, a skupiłem się na samej „sztuce”, to jest walce i efekciarstwie. A tego w Kingsglaive mamy pod dostatkiem.
Film w całości jest oparty na grafice komputerowej. Motion capture przysłużył się do unaturalnienia twarzy i ruchów bohaterów, za to za podkładanie głosów wzięli się profesjonalni aktorzy – Aaron Paul czy Sean Bean. Wypadli oni przekonująco i jedyne, co kulało, to synchronizacja mowy z ustami bohaterów. Zdarzało się to na tyle często, że udało mi się to wyłapać, a nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi – na szczęście nie przeszkadzało mi to wyjątkowo w odbiorze całości. Okay, już ponarzekałem, przejdźmy więc do meritum – do akcji.
Kingsglaive ogląda się świetnie. Dwie godziny minęły w moment, sceny akcji były szybkie i klarowne, choreografia walki również nie pozostawiała wiele do życzenia. Bardzo podoba mi się koncept królewskiej jednostki specjalnej, która działa niczym oddział żołnierzy na terytorium wroga w którymś z Call of Duty – wiele razy ich manewry wywoływały u mnie szeroki uśmiech na twarzy, gdyż były szalenie efektowne, lecz w przeciwieństwie do wspomnianego CoD nie sprawiały, że czułem się zażenowany. Bo o ile ciężko jest uwierzyć w dwóch żołnierzy zabijających setki wrogów, w ostatniej chwili uciekających przed spadającym helikopterem do pędzącego pociągu, który pewnie też zaraz wybuchnie (sytuacja zmyślona, ale poziom absurdu podobny), tak w wyimaginowanym świecie teleportujący się zabójcy miażdżący od góry do dołu wrogą armię są opcją do przyjęcia. Teleportacja stanowi główną broń tytułowego oddziału i jest to również najjaśniejszy punkt całej produkcji. Bohaterowie teleportują się do rzuconej wcześniej broni i potencjał tego niekonwencjonalnego rozwiązania nie został zmarnowany - każda walka jest przepełniona skokami, które nie dezorientują widza i tylko wzmagają apetyt.
Uważam, że stworzenie takiego filmu w całości jako animacja komputerowa to najlepsza decyzja, jaką ktoś na górze mógł podjąć. W takim wykonaniu z przyjemnością widziałbym chociażby Warcrafta – wtedy przynajmniej nie czułbym się regularnie rozstrajany przez dysonans pomiędzy ewidentnie komputerowymi orkami, a prawdziwymi ludźmi. Na CGI przestaje się zwracać uwagę już po paru minutach seansu i ogląda się go z niekłamaną przyjemnością, nawet więcej - ta produkcja pod względem graficznym po prostu wywołała u mnie opad szczęki i dość długo nie mogłem jej pozbierać. Da się jej zarzucić tylko jedną rzecz - przechodniów w paru scenach mogłoby być znacznie więcej, lecz poza tym Kingsglaive to wizualny majstersztyk.
Kingsglaive jest animacją/filmem bardzo dobrym. Nawet jako nie-fan Final Fantasy oglądałem go z ciekawością – mimo że nie interesowała mnie do końca fabuła, to coś jednak nie pozwalało mi po prostu odpuścić sobie oglądania. Dwie godziny minęły w moment i nawet jeśli ten seans nie zmienił mojego życia, to nie uważam tego czasu za zmarnowanego. Porządna produkcja, nie więcej i nie mniej.