Mam wrażenie, że wiele lat temu nazwisko Tima Burtona znaczyło w filmowym świecie więcej. Duża ryba była ostatnim jego filmem, który naprawdę bardzo mi się podobał. Później były górki i dołki, ale poziomu Edwarda Nożycorękiego czy nawet Jeźdźca bez głowy nie uświadczyłem. Niedawno Burton zaserwował widzom zaskakująco normalną (i chyba przez to odebraną całkiem pozytywnie) produkcję Wielkie oczy. Dzisiaj dostajemy Osobliwy dom Pani Peregrine, a atmosfera zbacza w kierunku dobrze znanych i lubianych mrocznych, pokręconych klimatów. Czy to dobrze?
Osobliwy dom Pani Peregrine to ekranizacja książki dla młodszych czytelników, która nie trzyma się kurczowo fabularnej linii wytyczonej przez oryginał. Fani powieści Ransoma Riggsa są tym faktem niepocieszeni i od nich Burton już zebrał mniejsze lub wieksze baty. Na książkę o uzdolnionych dzieciach jestem już chyba za stary, nie czytałem i nawet nie wiedziałem o jej istnieniu aż do premiery filmu, więc niezgondość z oryginałem mi zupełnie nie przeszkadzała. Co jednak nie musi automatycznie oznaczać, że Burton wrócił do wysokiej formy sprzed lat. Film jest bowiem "fajny, ale".
Zanim przejdę do chwalenia i ganienia, kilka dodatkowych słów wstępu. Historia pokazana na ekranie skupia się na postaci Jake'a, nastolatka niezbyt popularnego i nie do końca lubianego przez rówieśników, zamkniętego w sobie chudzielca, który najbardziej na świecie kocha dziadka i jego niestworzone opowieści o potworach i ludziach z mocami. Niemal od razu dziadek zostaje pozbawiony oczu i ginie (a zamglone otoczenie i krótkie spojrzenie na groteskowego stwora każą się zastanawiać, czy Burton nie ma ochoty swoich małoletnich widzów zdrowo nastraszyć), zaś splot okoliczności wszelakich sprawia, że Jake wraz z ojcem udają się na walijską wyspę Cairnholm, by na własne oczy przekonać się, ile jest prawdy w dziadkowych opowieściach o domu dla "uzdolnionej" młodzieży. Oczywiście prawdy jest całe mnóstwo, moce istnieją, potwory również, a na dokładkę dostajemy opcję podróżowania w czasie.
To wszystko powyżej mocno pachnie uniwersum X-Men, tyle że w dużo mniejszej skali i w sympatycznie archaiczny sposób. Innymi słowy, Tim Burton powinien się w takim świecie odnaleźć doskonale. No i odnajduje się, ale te momenty nie wypełniają dwugodzinnego seansu. Osobliwy dom Pani Peregrine cierpi ze względu na strasznie długą ekspozycję. Poznajemy postcie, poznajemy ich otoczenie, potem dochodzi coraz więcej elementów, a gdy akcja i wizualne popisy rozkręcą się na dobre, przychodzi koniec. Jeśli chodzi o moje zaangażowanie w oglądaną historię, zaszła tu odwrotność Legionu samobójców. Tam pierwsze 45 minut było świetne, a im dalej, tym gorzej. Tutaj, zaciekawiony samym początkiem, trochę wierciłem się na siedzeniu czekając na jakieś coś więcej, które na dobre pojawia się w ostatnich ok. 40 minutach. I dopiero wtedy jest zabawa!
Trzeba pamiętać, że film jest skierowany do nieco młodszego widza. Przedstawiciel takiej publiczności będzie się śmiał z wesołych interakcji między mieszkańcami domu, będzie się bał potworów i tego, co robią, by osiągnąć swój cel. Z kolei widz większy uzna pewnie, że humor jest niespecjalnie śmieszny, a elementy strachu jakieś takie nijakie. Na szczęście aktorska ekipa (a jest kogo podziwiać - wyrośnięty Asa Butterfield, Eva Green, Samuel L. Jackson, fajna młodzież zamieszkująca dom i nawet Judi Dench w małym epizodzie) bawi się doskonale i sprawia, że całość jest po prostu sympatyczna. A finałowa bitwa powinna podobać się każdemu.
Osobliwy do Pani Peregrine to film pokazujący sprawnego rzemieślnika przy pracy. Gdyby nie fakt, że ty, rzemieślnikiem okazuje się Burton, może oglądałoby się to lepiej. Czasaem jednak trudno zampomnieć o dorobku twórcy i nie porównywać tego, co jest teraz, z tym, co było. Tutaj najwięcej "Burtona w Burtonie" pojawia się podczas krótkiej sekwencji z poklatkowo animowanymi lalkami, cała reszta jest tylko i aż w porządku.