Nowy Kong hula w polskich kinach już drugi tydzień. Postanowiłem więc, po kilku dniach przemyślenia, skrobnąć ten w miarę negatywnie zabarwiony tekst na temat nowych przygód wielkiej małpy. Pozytywna recenzja fsm'a pojawiła się już w premierowy weekend i trochę rozbudziła moje „średnio-stonowane” oczekiwania. Czas apokalipsy? Ogromne widowisko? Obok takich określeń nie przechodzę obojętnie.
Zgodnie z tytułem będę sypać spojlerami jak z rękawa, więc jeżeli jest KTOŚ, kto zamierza na Konga jeszcze kupić bilety i NIE CHCE znać szczegółów etc. niech nie czyta dalej. Swoją drogą, trochę się antyreklamuję, ale lojalnie ostrzegam :)
Na początek kilka rzeczy, które mi się podobały i które podniosły ocenę końcową:
Ale sam Kong i akcja to jakieś 50% treści tego filmu (i te 50% robi robotę całkiem spoko), a pozostałe 50% to już niestety inna para kaloszy.
Ok, jedziemy z koksem! Historię otwiera całkiem fajna sekwencja walki o przeżycie dwóch pilotów w czasie WWII. Oboje rozbijają się na wyspie pośrodku Pacyfiku i starają wyeliminować siebie nawzajem. Jankes opróżniwszy magazynek w swoim pistolecie ucieka do dżungli, a Japończyk dobierając samurajski miecz zaczyna go gonić. W pierwszym momencie pomyślałem – w sumie to chciałbym zobaczyć survival w tych klimatach, z wielką małpą w tle. Takie Cast Away w wersji „monster movie” oglądałbym z wypiekami na twarzy. Niestety, był to wyłącznie prolog, albowiem po kilku minutach do akcji wkraczają główni bohaterowie przedstawienia..
No i tutaj zaczyna się pierwszy problem, albowiem to, co koledze fsm'owi nie przeszkadzało, mi zgrzytało praktycznie do samego końca. Można oczywiście pisać, że to film o Kongu, że główną rolę gra rozwałka i że fabuła jest pretekstowa (a w którym blockbusterze nie jest?). Nie zwalnia to jednak reżysera i scenarzystów z jakiejkolwiek odpowiedzialności za bohaterów ludzkich i ich relacje oraz działania przed kamerą. Jacykolwiek by oni nie byli, reżyser musi sprawić, aby widz ich polubił i trzymał za nich kciuki. Niestety, ten film traktuje homo sapiens jako przykry obowiązek – tak fatalnie rozpisanych, zagranych i zapychających minuty na taśmie herosów nie widziałem od dawien dawna. A co gorsze, pojawiają się tutaj naprawdę dobre nazwiska.
Tom Hiddleston gra chyba najnudniejszą wariację Indiany Jonesa wszech czasów. Chodzi z karabinem, odzywa się raz na kwadrans, a jego reklamowane umiejętności są zbędne przez cały film. W tę postać mógłby się wcielić nawet Piotr Cyrwus (pozdrawiam Pana Piotra!), a i tak nie byłoby widać różnicy. I nie to, że Hiddleston jest złym aktorem (bo jest akurat aktorem dobrym), po prostu jego postać to chodzący dramat bez pomysłu. Chyba tylko w akcie desperacji scenarzyści dopisali specjalnie dla niego scenę, w które tłumaczy Brie Larson przeszłość swojego ojca. Tylko, że nie zostaje to później w żaden sposób wykorzystane. No ale wtedy Tom nie miałby w ogóle co zagrać, bo przez cały film łazi z jedną miną, gdzieś na uboczu.
Samuel L. Jackson z kolei mógłby być naprawdę ciekawym bohaterem, gdyby nie jedna rzecz – maniera. Maniera, która przylgnęła do niego w ostatnich latach. Otóż SLJ odtwarza tutaj dokładnie to samo, co w kilkunastu innych filmach wcześniej (You know shit, right?). Staje się przez to karykaturalny, a jego żądza zemsty jest śmieszna i niepoważna. Oczywiście zgodnie ze standardem, reżyser starał się włożyć do jego ust kultowe przekleństwo, ale jako, że jest to obraz z kategorią PG-13, Samuel w odpowiednim momencie musi zionąć ducha.
Jest jeszcze John Goodman, który na początku stara się bawić (w trochę komediowy sposób) rolą naukowca-szaleńca. Sęk w tym, że nie ma on zbyt wiele czasu ekranowego, a i sam w końcu popada w schematy. A reszta? Cóż, to papier najgorszego sortu i kolejny dowód na to, że producenci są w stanie zrobić wszystko, aby budżet się zgadzał. Dlatego też przemilczę występ Chinki, która NIE ROBI ABSOLUTNIE NIC poza tym, że będzie powodem sukcesu filmu w Azji.
Aha, jakimś cudem na wycieczkę załapała się także Brie Larson, ale jej rola ogranicza się do uśmiechania, patrzenia i robienia zdjęć.
Dużym rozczarowaniem jest dla mnie także sama Wyspa czaszki. U Jacksona dżungla żyła, zawierała w sobie wiele smaczków i detali, które cieszyły oko. No i miała niebezpieczne plemię, które wpłynęło na tamtejszych bohaterów. U Vogta-Robertsa (przyznam, że nie ogarniam tego trendu z obiecującymi reżyserami filmów niezależnych, o którym pisał fsm – i tak decydujący głos w sprawie wyglądu blockbustera mają Panowie z pieniędzmi w walizkach) dzikusy...stoją w miejscu i nie robią NIC poza cykaniem fotek aparatem. A i to nie robi na nich wrażenia. Liczyłem w tej kwestii na wiele więcej, tymczasem to Jackson 12 lat temu był bardziej kreatywny, choć posiadał zbliżoną kasę.
Sam fakt umiejscowienia wydarzeń w trakcie wojny wietnamskiej jarał mnie bardzo mocno. Ale moje wyobrażenia o tym filmie legły w gruzach praktycznie w pierwszym kwadransie, gdyż wojna jest tutaj na ukończeniu i o żadnej większej batalistyce nie może być mowy, a po drugie – z samego wyboru ery niewiele wynika. Równie dobrze mogłaby być to II wojna światowa albo konflikty w XXI wieku, co byłoby nawet bardziej logiczne z perspektywy uniwersum, które buduje Warner Bros. Okres lat 70-tych wybrano zapewne z powodu jakiejś świeżości oraz ekspozycji za pomocą kultowych piosenek. Niewątpliwie to się udało, ale po 30 minutach widz zapomina o tym kompletnie.
Kong: Wyspa czaszki udowadnia również, że CGI w niektórych aspektach nie poszło w ostatniej dekadzie tak mocno do przodu. Mowa oczywiście o wyglądzie Konga, który w porównaniu do wyczynów Serkisa z 2005 roku jest... poprawny. Jest to dobra robota i nie można jej wiele zarzucić, ale to co Jackson z WETĄ dokonali 12 lat temu budzi niesamowity respekt. Ponadto u Vogta-Robertsa znalazło się kilka gorszych momentów, które pachną zielonym ekranem lub zbliżającym się deadlinem do ukończenia prac nad efektami.
Zauważalna jest przede wszystkim prawie zerowa interakcja Konga z bohaterami, czyli coś co w filmie Jacksona było normą. Nie wiem z czego wynika tak mocne wycofanie się z relacji międzygatunkowych, albowiem w całym filmie jest tylko jedna scena, w której reżyser stara się „uczłowieczyć” głównego bohatera - gdy Brie Larson dotyka nosa małpy. Jest to jedyny powód, dla którego Kong podejmuje w finale jedną z ważniejszych decyzji, co wygląda dość kuriozalnie. Zupełnie niepotrzebny motyw.
Ok, może starczy tego narzekania? Ogólnie rzecz biorąc nowy Kong nie podobał mi się tak bardzo, ale z drugiej strony nie uważam go za twór wybitnie zły, czy słaby. To średniej jakości, niedopracowany blockbuster, który wyparowuje z głowy zaraz po wyjściu z kina. Gdyby całość była kongowej jakości, wystawiłbym mocną ósemkę i pewnie byłby to jeden z lepszych filmów pierwszej połowy 2017 roku (zaraz za Loganem). Niestety dla samego filmu, małpa jest tylko jednym z elementów, więc sorry Kongusiu, ale partnerzy ekranowi okazali się niegodni Twojego królestwa.
Na koniec trafiony w dychę komentarz pod zwiastunem King Konga Petera Jacksona:
This film was actually made out of love for filmmaking. Kong Skull Island was made out of love for moneymaking.
Ocena: 6/10
Ciekawostka meteorologicza - twórcy bardzo swobodnie podchodzą do tematu pogody. Podczas, gdy na zdjęciach satelitarnych tajfun otacza wyspę z każdej strony, tak po przebiciu się przez deszcz i pioruny bohaterowie są świadkami zachodu Słońca.