Kong: Wyspa czaszki - recenzja mniej optymistyczna (i spojlerowa) - eJay - 18 marca 2017

Kong: Wyspa czaszki - recenzja mniej optymistyczna (i spojlerowa)

Nowy Kong hula w polskich kinach już drugi tydzień. Postanowiłem więc, po kilku dniach przemyślenia, skrobnąć ten w miarę negatywnie zabarwiony tekst na temat nowych przygód wielkiej małpy. Pozytywna recenzja fsm'a pojawiła się już w premierowy weekend i trochę rozbudziła moje „średnio-stonowane” oczekiwania. Czas apokalipsy? Ogromne widowisko? Obok takich określeń nie przechodzę obojętnie.

Zgodnie z tytułem będę sypać spojlerami jak z rękawa, więc jeżeli jest KTOŚ, kto zamierza na Konga jeszcze kupić bilety i NIE CHCE znać szczegółów etc. niech nie czyta dalej. Swoją drogą, trochę się antyreklamuję, ale lojalnie ostrzegam :)

Na początek kilka rzeczy, które mi się podobały i które podniosły ocenę końcową:

  • sam Kong i sceny z jego udziałem – odbiega on od wizerunku, jaki stworzył Jackson w 2005 roku. Jest „mniej elastyczny”, bardziej agresywny. W tym filmie małpę widzimy w 2 wariantach: gdy walczy i gdy chodzi sobie po wyspie. Takie rozwiązanie jest prostsze, ale jest tez konsekwentne w stosunku do tego, co widzieliśmy w Godzilli – oba potwory tak naprawdę współpracują z ludźmi ze względu na sytuację, a nie wytresowanie.
  • zdjęcia – szarobure blockbustery stały się nudne wizualnie, a Wyspa czaszki jest miłym urozmaiceniem. Wiele kadrów autorstwa Larry'ego Fonga wygląda przepysznie, nasycenie barw jest na odpowiednim poziomie, a różnorodność stylów (od szerokich planów po najazdy kamery niczym w produkcjach Michaela Baya, aż po slow motion) może się podobać. Tak, to jest taki tytuł, który może nie jest wybitny od strony technicznej (CGI ma swoje gorsze momenty), ale jest przynajmniej kolorowy i nie wprowadza widza w deprechę.
  • scena z helikopterami – znałem ją ze zwiastunów, ale w końcowym filmie robi ŚWIETNE wrażenie. Kong na megawkur... pokazuje ludziom, kto rządzi wyspą. Świetna sekwencja pod względem technicznym, ale z drugiej strony mało emocjonująca (bo dzieje się na początku, więc trudno trzymać kciuki za bohaterów).
  • akcja – jest czytelna, fajna, nikt nie próbuje oszukać dynamiki scen szybkim montażem, niechlujnymi ujęciami. Gdy coś się dzieje, to widać wszystko. Moje ulubione ujęcie to finałowa walka ze stojącą na klifie bohaterką, graną przez Brie Larson. To było dobre!
  • nieco oszukana kategoria wiekowa – PG-13 to rak dla amerykańskiej kinematografii, ale tutaj przynajmniej próbowano wycisnąć z ograniczeń wszystkie soki. Nie brakuje więc odrobiny makabry (pająk-gigant), odrywania kończyn, przebijania ciał, szatkowania żołnierzy przez śmigła helikopterów. Pokazane jest to oczywiście w sposób „dyskusyjny”, ale nie czuć specjalnie, aby śmierć czyhała na bohaterów wyłącznie poza okiem kamery.
  • John C. Reilly – pamiętam, jak po obejrzeniu zwiastunów stawiałem, że on i jego bohater położą ten film na łopatki. Cóż, przyznaję się do błędu i kłaniam, bo Wyspa czaszki w przerwie między akcjami jako-tako działa głównie dzięki niemu. Jest zabawny, ale także jako jedyny posiada przeszłość, która intryguje. Inna sprawa, że zostało to potraktowane – podobnie jak u reszty bohaterów – po macoszemu. Szkoda.

 Ale sam Kong i akcja to jakieś 50% treści tego filmu (i te 50% robi robotę całkiem spoko), a pozostałe 50% to już niestety inna para kaloszy.

Ok, jedziemy z koksem! Historię otwiera całkiem fajna sekwencja walki o przeżycie dwóch pilotów w czasie WWII. Oboje rozbijają się na wyspie pośrodku Pacyfiku i starają wyeliminować siebie nawzajem. Jankes opróżniwszy magazynek w swoim pistolecie ucieka do dżungli, a Japończyk dobierając samurajski miecz zaczyna go gonić. W pierwszym momencie pomyślałem – w sumie to chciałbym zobaczyć survival w tych klimatach, z wielką małpą w tle. Takie Cast Away w wersji „monster movie” oglądałbym z wypiekami na twarzy. Niestety, był to wyłącznie prolog, albowiem po kilku minutach do akcji wkraczają główni bohaterowie przedstawienia..

No i tutaj zaczyna się pierwszy problem, albowiem to, co koledze fsm'owi nie przeszkadzało, mi zgrzytało praktycznie do samego końca. Można oczywiście pisać, że to film o Kongu, że główną rolę gra rozwałka i że fabuła jest pretekstowa (a w którym blockbusterze nie jest?). Nie zwalnia to jednak reżysera i scenarzystów z jakiejkolwiek odpowiedzialności za bohaterów ludzkich i ich relacje oraz działania przed kamerą. Jacykolwiek by oni nie byli, reżyser musi sprawić, aby widz ich polubił i trzymał za nich kciuki. Niestety, ten film traktuje homo sapiens jako przykry obowiązek – tak fatalnie rozpisanych, zagranych i zapychających minuty na taśmie herosów nie widziałem od dawien dawna. A co gorsze, pojawiają się tutaj naprawdę dobre nazwiska.

 

Tom Hiddleston gra chyba najnudniejszą wariację Indiany Jonesa wszech czasów. Chodzi z karabinem, odzywa się raz na kwadrans, a jego reklamowane umiejętności są zbędne przez cały film. W tę postać mógłby się wcielić nawet Piotr Cyrwus (pozdrawiam Pana Piotra!), a i tak nie byłoby widać różnicy. I nie to, że Hiddleston jest złym aktorem (bo jest akurat aktorem dobrym), po prostu jego postać to chodzący dramat bez pomysłu. Chyba tylko w akcie desperacji scenarzyści dopisali specjalnie dla niego scenę, w które tłumaczy Brie Larson przeszłość swojego ojca. Tylko, że nie zostaje to później w żaden sposób wykorzystane. No ale wtedy Tom nie miałby w ogóle co zagrać, bo przez cały film łazi z jedną miną, gdzieś na uboczu.

 

Samuel L. Jackson z kolei mógłby być naprawdę ciekawym bohaterem, gdyby nie jedna rzecz – maniera. Maniera, która przylgnęła do niego w ostatnich latach. Otóż SLJ odtwarza tutaj dokładnie to samo, co w kilkunastu innych filmach wcześniej (You know shit, right?). Staje się przez to karykaturalny, a jego żądza zemsty jest śmieszna i niepoważna. Oczywiście zgodnie ze standardem, reżyser starał się włożyć do jego ust kultowe przekleństwo, ale jako, że jest to obraz z kategorią PG-13, Samuel w odpowiednim momencie musi zionąć ducha.

 

Jest jeszcze John Goodman, który na początku stara się bawić (w trochę komediowy sposób) rolą naukowca-szaleńca. Sęk w tym, że nie ma on zbyt wiele czasu ekranowego, a i sam w końcu popada w schematy. A reszta? Cóż, to papier najgorszego sortu i kolejny dowód na to, że producenci są w stanie zrobić wszystko, aby budżet się zgadzał. Dlatego też przemilczę występ Chinki, która NIE ROBI ABSOLUTNIE NIC poza tym, że będzie powodem sukcesu filmu w Azji.

 

Aha, jakimś cudem na wycieczkę załapała się także Brie Larson, ale jej rola ogranicza się do uśmiechania, patrzenia i robienia zdjęć.

 

Dużym rozczarowaniem jest dla mnie także sama Wyspa czaszki. U Jacksona dżungla żyła, zawierała w sobie wiele smaczków i detali, które cieszyły oko. No i miała niebezpieczne plemię, które wpłynęło na tamtejszych bohaterów. U Vogta-Robertsa (przyznam, że nie ogarniam tego trendu z obiecującymi reżyserami filmów niezależnych, o którym pisał fsm – i tak decydujący głos w sprawie wyglądu blockbustera mają Panowie z pieniędzmi w walizkach) dzikusy...stoją w miejscu i nie robią NIC poza cykaniem fotek aparatem. A i to nie robi na nich wrażenia. Liczyłem w tej kwestii na wiele więcej, tymczasem to Jackson 12 lat temu był bardziej kreatywny, choć posiadał zbliżoną kasę.

 

Sam fakt umiejscowienia wydarzeń w trakcie wojny wietnamskiej jarał mnie bardzo mocno. Ale moje wyobrażenia o tym filmie legły w gruzach praktycznie w pierwszym kwadransie, gdyż wojna jest tutaj na ukończeniu i o żadnej większej batalistyce nie może być mowy, a po drugie – z samego wyboru ery niewiele wynika. Równie dobrze mogłaby być to II wojna światowa albo konflikty w XXI wieku, co byłoby nawet bardziej logiczne z perspektywy uniwersum, które buduje Warner Bros. Okres lat 70-tych wybrano zapewne z powodu jakiejś świeżości oraz ekspozycji za pomocą kultowych piosenek. Niewątpliwie to się udało, ale po 30 minutach widz zapomina o tym kompletnie.

 

Kong: Wyspa czaszki udowadnia również, że CGI w niektórych aspektach nie poszło w ostatniej dekadzie tak mocno do przodu. Mowa oczywiście o wyglądzie Konga, który w porównaniu do wyczynów Serkisa z 2005 roku jest... poprawny. Jest to dobra robota i nie można jej wiele zarzucić, ale to co Jackson z WETĄ dokonali 12 lat temu budzi niesamowity respekt. Ponadto u Vogta-Robertsa znalazło się kilka gorszych momentów, które pachną zielonym ekranem lub zbliżającym się deadlinem do ukończenia prac nad efektami.

 

Zauważalna jest przede wszystkim prawie zerowa interakcja Konga z bohaterami, czyli coś co w filmie Jacksona było normą. Nie wiem z czego wynika tak mocne wycofanie się z relacji międzygatunkowych, albowiem w całym filmie jest tylko jedna scena, w której reżyser stara się „uczłowieczyć” głównego bohatera - gdy Brie Larson dotyka nosa małpy. Jest to jedyny powód, dla którego Kong podejmuje w finale jedną z ważniejszych decyzji, co wygląda dość kuriozalnie. Zupełnie niepotrzebny motyw.

Ok, może starczy tego narzekania? Ogólnie rzecz biorąc nowy Kong nie podobał mi się tak bardzo, ale z drugiej strony nie uważam go za twór wybitnie zły, czy słaby. To średniej jakości, niedopracowany blockbuster, który wyparowuje z głowy zaraz po wyjściu z kina. Gdyby całość była kongowej jakości, wystawiłbym mocną ósemkę i pewnie byłby to jeden z lepszych filmów pierwszej połowy 2017 roku (zaraz za Loganem). Niestety dla samego filmu, małpa jest tylko jednym z elementów, więc sorry Kongusiu, ale partnerzy ekranowi okazali się niegodni Twojego królestwa.

 

Na koniec trafiony w dychę komentarz pod zwiastunem King Konga Petera Jacksona:


This film was actually made out of love for filmmaking. Kong Skull Island was made out of love for moneymaking.


Ocena: 6/10


Ciekawostka meteorologicza - twórcy bardzo swobodnie podchodzą do tematu pogody. Podczas, gdy na zdjęciach satelitarnych tajfun otacza wyspę z każdej strony, tak po przebiciu się przez deszcz i pioruny bohaterowie są świadkami zachodu Słońca.

eJay
18 marca 2017 - 13:07