Taboo - Belle Epoque według Toma Hardy'ego - Kamil Brycki - 27 marca 2017

Taboo - Belle Epoque według Toma Hardy'ego

Niedawno miałem przyjemność czytać pierwsze, niezbyt zachęcające wrażenia z seansu Belle Epoque. Serial skreśliłem z listy, bo przecież jest cała masa innych produkcji wartych zobaczenia - interesujące umiejscowienie akcji jednak nie dawało mi spokoju. Uwielbiam takie kostiumowe produkcje, nie chcąc jednak katować się serią w najlepszym wypadku średnią, rozpocząłem poszukiwania innego serialu. Dziwnym, za to niezwykle korzystnym dla mnie zbiegiem okoliczności  trafiłem na Taboo, które od 17 marca jest dostępne w serwisie HBO GO. Obejrzałem więc wszystkie 8 odcinków w dwa dni i przyszedł najwyższy czas na spisanie swoich zeznań.

Przy produkcjach HBO można być spokojnym o jakość - Taboo zostało jednak zamówione przez BBC One i dopiero po pewnym czasie dodatkowo wykupione przez HBO, co początkowo ostudziło mój zapał. Z drugiej strony sygnowanie serii nazwiskiem Toma Hardy’ego oraz informacja o zamówieniu drugiego sezonu dawała ogromne nadzieje i była zapowiedzią udanego show. Całkowicie słuszną, bowiem Taboo trzyma wysoki poziom: przedstawia ciekawe postaci, dobrze balansuje pomiędzy fantastyką a realizmem oraz (w miarę) sprawnie prowadzi widza przez konflikt pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i głównym bohaterem - Jamesem Keziah Delaney’em.

Historia napisana przez duet Hardych - ojca i syna - rozpoczyna się, kiedy Horace Delaney umiera pozostawiając w spadku Przesmyk Nootka. Jest to fragment ziemi leżący pomiędzy nowo powstałymi Stanami Zjednoczonymi, a terenami podległymi Brytanii, który według testamentu starszego Delaney’a należy teraz do syna. Ten, mimo że uważany był za zmarłego, wrócił do Londynu, aby odebrać swoje prawa do ziemi - i nie zamierzał się ich pozbyć, co nie do końca było po myśli… w zasadzie wszystkich. W tym momencie rozpoczyna się właściwy serial. 

Taboo należy mocno pochwalić za całą scenografię. Londyn jest obskurny i brudny, przepełniony detalami i niezwykle klimatyczny. To samo należy powiedzieć o postaciach, które wyglądają po prostu świetnie, zaczynając od czarnych strojów noszonych przez Delaney’a, przez kolorowe suknie Lorny Bow, aktorki, aż po szaty zarządu East India Company oraz króla - cała otoczka została przygotowana z należytą pieczołowitością i w żaden sposób nie zaburza atmosfery świata przedstawionego. Jeżeli dołożymy do tego bardzo dobrą grę aktorską (co ciekawe, w zasadzie tylko Hardy jest tutaj rozpoznawalny, reszta aktorów to raczej nowe twarze - mimo to nikomu nie można nic zarzucić), to wszystkie lekcje mamy odrobione. Pozostaje więc tylko historia - a ta lubi płatać figle.

Delaney junior spędził ponad 10 lat w Afryce i choć nie wiadomo do końca, co tam robił, to prawdopodobnie tam nauczył się kilku sztuczek podchodzących pod magię. Jeżeli jednak komuś przeszły przez myśl czary w dosłownym tego słowa znaczeniu - to niestety srodze się zawiedzie. W Taboo na próżno szukać czarodziejów i wiedźm; tutaj siły pozaziemskie są znacznie bardziej wyrachowane, co też w moim odczuciu stanowi pewną wadę serialu.

Moim zdaniem wątek voodoo, jak go sobie nazywam, nie został należycie wykorzystany. Delaney coś tam umie, odprawia rytuały, rzuca kolorowymi proszkami, ale nigdy nie wiadomo dokładnie, co robi. W zasadzie odniosłem wrażenie, że całe show mogłoby się i bez jego czarów obyć, choć z drugiej strony na pewno nie są one wprowadzone jakoś na siłę. Nie mają jednak zbyt dużego znaczenia dla fabuły i już w pierwszych odcinkach mój zapał w stosunku do magii opadł. Liczę, że ten wątek zostanie potraktowany poważniej w kolejnym sezonie - kto wie, może taki był zamiar od początku?

Dodatkowo historia jest prowadzona, przynajmniej w pierwszych odcinkach, dość chaotycznie - trudno jest się w tym wszystkim połapać. Delaney szybko zdobywa nowych wrogów i sojuszników, czasem rzucając nazwiskami lub przydomkami. I o ile byłem w stanie spamiętać, kto jest kim, to jednak relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami często mi umykały i wymagały chwili skupienia. Ten chaos wkradał się również przez sceny mityczne, o których pisałem wcześniej. Nie chciałbym, żeby ich nie było, jednak wymagałyby one pewnego montażowego szlifu. 

Muzycznie Taboo stoi wysoko, jednak ścieżki dźwiękowej nie udało mi się posłuchać niezależnie - nie podzielę się więc żadnymi głębszymi przemyśleniami. Zostawię tutaj za to melodyjkę z openingu.

Koniec końców Taboo bardzo mi się podobał. Sezon pierwszy wciąga niesamowicie i choć początkowo Delaney’a nie da się lubić, to jednak z każdym kolejnym odcinkiem kibicowałem mu coraz mocniej. Czekam więc na drugi sezon - nawet jeśli voodoo będzie pozostawione sobie, a montaż dalej będzie lekko chaotyczny, to i tak będę się świetnie bawił.

Kamil Brycki
27 marca 2017 - 20:55