Zupki ramen półnadzy mężczyźni i Gilgamesh czyli kilka słów o Final Fantasy XV: Episode Gladiolus - Montinek - 6 kwietnia 2017

Zupki ramen, półnadzy mężczyźni i Gilgamesh, czyli kilka słów o Final Fantasy XV: Episode Gladiolus

Episode Gladiolus to pierwsze z kilku planowanych rozszerzeń do Final Fantasy XV. Według twórców ze Square-Enix kolejne DLC mają poszerzać tło fabularne gry o całkowicie nowe wątki, które przybliżą nam sylwetki poszczególnych kompanów Noctisa. Biorąc jednak pod uwagę, jak bardzo dziurawa była historia opowiedziana w piętnastym fajnalu, ciężko nie odnieść wrażenia, że tak naprawdę dodatki te mają na celu zapchanie fabularnych luk oryginału… Z użyciem materiałów, których twórcy po prostu nie zdążyli umieścić w grze na premierę, ale które w pierwotnym zamyśle miały się w niej na ten czas znaleźć. Oczywiście, mogę się mylić. Nie zmienia to jednak faktu, że jak dotąd już w przypadku pierwszego DLC prawie każda przeczytana przeze mnie opinia w sieci pokrywa się z moją: Episode Gladiolus powinien albo od początku być częścią Final Fantasy XV, albo wydany jako darmowy update. Pomimo tego, że gra się w to w sumie nie najgorzej.

Pytanie do czytelników, którzy mieli okazję przejść piętnastkę. Z całą pewnością pamiętacie moment, w którym Gladiolus zniknął na dobre kilka dni – na co nie narzekałem, jako że jego miejsce w drużynie zajmowała w tym czasie całkiem zgrabna pani najemnik Aranea – by potem wrócić ze swojej wyprawy ze szramą na całą szerokość czoła, nie oferując zafrapowanym kompanom nawet słowa wyjaśnienia. Czy ktokolwiek ze zgromadzonych na sali nie węszył tutaj dosyć prostacko przygotowanego gruntu pod DLC?

Otóż – niespodzianka! – Episode Gladiolus dotyczy właśnie tej przygody umięśnionego kompana Noctisa. Już bez złośliwości: Gladio w tym czasie kontaktuje się z Corem z Gwardii Królewskiej, któremu także się zdarzyło przepaść gdzieś w fabule podstawowej wersji FFXV. Tak się bowiem składa, że Cor miał w młodości okazję ujść z życiem z walki z mitycznym mistrzem ostrzy, Gilgameshem, który rezyduje gdzieś w starych ruinach na terenie Lucis i oczekuje śmiałków gotowych stawić mu czoła. Legendy głoszą, że tylko ludzie prawdziwie godni bycia „osobistą tarczą” króla Lucis są w stanie pokonać Gilgamesha. Dlatego też Gladiolus prosi Cora o zaprowadzenie go do wspomnianych ruin, by poddać się próbie i zyskać umiejętności potrzebne do chronienia Noctisa.

Przerywamy artykuł, żeby zaprezentować Państwu zupki ramen Cup Noodles! Cup Noodles, jedyne ramen, które miało własnego questa w Final Fantasy! Cup Noodles! Jedyne ramen, które pomogą Ci pokonać Gilgamesha! Cup Noodles™! Kup już teraz!

Warto przy okazji wspomnieć, że sam Gilgamesh jest postacią pojawiającą się w wielu odsłonach Final Fantasy, czasem jako antagonista, czasem jako postać niezależna, czasem nawet jako summon. Z reguły wnosił swoją osobą sporo humoru i nieporadności do scenariusza (przykładowo, jako koneser najrzadszych ostrzy świata, w poszukiwaniach miecza Excalibura trafiał na jego marną podróbkę o nazwie Excalipoor), mimo nielichych zdolności bojowych. Niestety, w Final Fantasy XV nie ma śladu po tym wyrazistym charakterze, tutejszy Gilgamesh jest raczej bezpłciową kliszą. Taki „tajemniczy mistrz miecza” o niezbyt porywającym graficznym designie.

Mniejsza jednak z Gilgameshem, z nim skrzyżować miecze na poważnie będziemy mieli okazję dopiero pod koniec DLC. Bohaterem jest przecież Gladiolus i to na nim powinienem się skupić. W związku z tym, że nie posiada on zdolności Noctisa do teleportowania się na krótki dystans (a więc nie dysponuje żadnym rodzajem warp-strike’u, który stanowił o oryginalności potyczek w FFXV), developerzy postanowili odrobinę przebudować system walki. Poza podstawowym atakiem, który można łączyć w krótkie combo, dysponujemy technikami specjalnymi, odpalanymi osobnym przyciskiem. Technikom specjalnym poświęcony jest specjalny wskaźnik, który napełnia się wraz z zadawanymi i otrzymywanymi obrażeniami. Filozofii tutaj wielkiej nie ma, im bardziej dopakowany wskaźnik w momencie odpalania techniki, tym większy i bardziej efektowny łomot spuścimy adwersarzom. Garnitur ofensywnych opcji zamyka możliwość ciśnięcia mieczem i naładowania potężnego, zasięgowego ciosu, z których to w ciągu gry nie korzystałem prawie w ogóle. Defensywa nie zmieniła się jakoś wybitnie, jedyne, co dodano, to stricte slasherowy system kontrataków, oparty na blokowaniu ciosu wroga w ostatnim momencie (w podstawowym FFXV kontry były idiotoodporne i działały prawie jak QTE). Do tego wszystkiego twórcy dorzucili jeszcze mnożnik zadawanych przez bohatera obrażeń, który leci w górę za każdym razem, gdy ładnie się zablokujemy albo ładnie komuś przyłożymy. I to by było na tyle. Ach, zapomniałbym, czasem można wyrwać kolumnę z ziemi i sponiewierać nią tłum. Nawet zabawna rzecz.

Klepiąc ostatnią linię kodu, developerzy wrzucili takiego oto zabijakę do przytulnego mieszkanka Gilgamesha, po czym pozostało im tylko trzymać kciuki, żeby rozgrywka spodobała się takim marudnym pismakom, jak ja.

A czy rzeczywiście się podoba? To dosyć trudne pytanie. Początkowo mechanika walki cieszy odmiennością od tego, do czego przyzwyczaił nas książę Noctis. Potem okazuje się, że bardzo często walczymy w ciasnych pomieszczeniach z kupą luda, gdzie tak naprawdę cała finezja sprowadza się do klepania na ślepo ataków, co owocuje rozrzucaniem adwersarzy prawie jak w Dynasty Warriors. Podpowiem, że nie jestem zwolennikiem takich rozwiązań – dobrze zaprojektowane walki niekoniecznie muszą od gracza wymagać skupienia rodem z Dark Souls, ale moim zdaniem powinny dawać poczucie pewnej kontroli nad sytuacją. A tutaj machamy ostrzem Gladiolusa jak leci, bo w końcu na pewno kogoś ten wielki miecz zahaczy. W przerwie od machania żelastwem przytrzymujemy blok, ale to kiedy już absolutnie nic nie widać na ekranie. Gameplay robi się ciekawszy, im bliżej końca dodatku, jako że ostatnie potyczki stawiają raczej na pojedynki między Gladio, a mniejszą grupą wrogów lub nawet samotnym bossem i wreszcie czuć, że te kontry i uniki się przydają.

Kiedy boss jest Twoich rozmiarów, to wiedz, że zrobiło się cholernie poważnie.

Najlepiej z Episde Gladiolus bawiłem się na samym końcu, gdy po pokonaniu Gilgamesha odblokowuje się nam dodatkowa walka. Widnieje ona jako osobna opcja o nazwie „Final Trial” w menu głównym dodatku i trzeba przyznać, że istotnie jest ostatecznym testem umiejętności kontrolowania Gladiolusa. Startujemy z ograniczoną pulą przedmiotów leczących, przeciwnik unika większości naszych ciosów i na przemian stosuje ataki niemożliwe do zablokowania z tymi, które powinniśmy kontrować. Potyczka zasadniczo wyczerpuje do cna system walki zaprojektowany na potrzeby DLC, wyciągając z niego to, co najlepsze. Satysfakcja ze zwycięstwa okupionego dobrą dziesiątką zgonów jest prawie jak z serii From Software! Szkoda tylko, że ten wyrzut endorfin był dla mnie jedynym zapadającym w pamięć doświadczeniem w całym DLC.

Niektórzy z Was mogą odrobinę się dziwić, że omawiam jak dotąd tylko walkę. Prawda jest taka, że rozpisałem się o niej, bo Episode Gladiolus poza tym zmienionym systemem walki nie ma prawie nic do zaoferowania. Wszyscy ci, którzy liczyli na poszerzenie tła fabularnego Final Fantasy XV muszą obejść się smakiem – czeka na nich tylko kilka faktów odnośnie przeszłości Cora Leonisa. O samym Gladio nie dowiadujemy się nic. Wiele więcej w kwestii jego postaci wnosi odcinek anime Brotherhood (darmowego, opublikowanego przez Square-Enix przed premierą FFXV na YouTube!). O jakichś wielkich połaciach terenu do zwiedzania też zapomnijcie. Przygoda Gladio ma postać jednego (fakt, dosyć długiego) lochu, z jedną właściwą ścieżką, którą podążamy. Muszę co prawda przyznać, że pod względem zarówno oprawy graficznej, jak i samego projektu wizualnego zwiedzana lokacja trzyma poziom najlepszych dungeonów z podstawowego Final Fantasy XV… Jednak co z tego, skoro taka konstrukcja w połączeniu z prawie zerową ilością dialogów i historii odziera grę z tego, co tak mi się podobało w przygodzie Noctisa – budowania postaci w oparciu o zwykłe, przyziemne rozmowy bohaterów i czynności dnia codziennego w czasie podróży.

Czego jak czego, ale uroku scenerii Episode Gladiolus nie mogę odmówić.

Dobrze chociaż, że soundtrack trzyma poziom z podstawowej piętnastki, wnosząc parę nowych nut od siebie. Metalowe motywy bitewne rodem z Devil May Cry kontrastują tutaj z podniosłym motywem przewodnim i świetnym remixem Battle on the Big Bridge z FFV. Osoba, której należy za to dziękować, to Keiichi Okabe – kompozytor, który w ostatnim czasie zasłużył się soundtrackiem do wysoko ocenianego Nier: Automata.

Niestety, o ile moje dotychczasowe narzekanie może być odrobinę subiektywne, tak długość dodatku całkiem obiektywnie można określić jako żałosną. Od momentu ściągnięcia pliku na dysk, do ujrzenia napisów końcowych minie Wam mniej więcej godzinka Waszego dnia (wyłączając wspomnianą „Final Trial” i przechodzenie całości jeszcze raz w trybie „Score Attack”, który to tryb pasuje do np. takiego DMC, ale nie tutaj).

Godzinka gry, w czasie której głównie będziecie się użerać ze starciami niekoniecznie dopasowanymi do mechaniki walki. Godzinka gry, w czasie której poznacie żałosne ochłapy historii, dające się streścić w dwóch, góra trzech zdaniach. Jak na mój gust więcej dobrego ta godzinka Episode Gladiolus uczyniłaby jako fragment gameplay'u oryginalnie obecny w FFXV. Jak na dodatek fabularny to DLC jest dosyć rozczarowujące.

Nawet, jeśli za odpowiednio wysoki wynik w trybie „Score Attack” możemy odblokować strój topless dla Gladiolusa.

Notice me, Gladdy Daddy!
(Gry wideo zaszły tak daleko jako dziedzina sztuki, że brak mi słów.)

"Masz tu wnusiu, kolejna łatka" - babcia Square-Enix

Dziennikarski obowiązek wymaga ode mnie, by wspomnieć również o darmowej zawartości do FFXV, która niedawno ujrzała światło dzienne. Tak się bowiem składa, że tuż przed premierą Episode Gladiolus gra doczekała się nowego update’u, który dodał kilka poprawek i trochę świeżego mięska do niesławnego Chapter 13 (dla niezorientowanych – był to najgorzej wykonany fragment gry, w którym odłączony od przyjaciół Noctis biegał po identycznych korytarzach i próbował się przekradać obok stanowczo zbyt odpornych wrogów).

Po zaktualizowaniu gry podczas przechodzenia tego felernego rozdziału otrzymujemy możliwość obserwowania wydarzeń z perspektywy Gladiolusa – jego ścieżka jest o wiele krótsza i mniej frustrująca, niż przeprawa przez mękę Noctisa. Oznacza to też, że przed kupnem Episode Gladiolus mamy okazję wypróbować w praniu system walki z dodatku. Całkiem miły gest ze strony developerów. Ponadto podążając ścieżką Gladiolusa jesteśmy świadkami blisko dwuminutowej cut-scenki, która stara się coś rozjaśnić w sprawie Ravusa (KOLEJNEJ postaci potraktowanej przez fabułę po macoszemu). „Coś” ten filmik niby osiąga, ale nie przeceniałbym jego wartości dla scenariusza. Dobrze chociaż, że jak przystało na porządną cut-scenkę od Square-Enix, pod względem oprawy ryje beret.

Huhuhu, znowu korytarze zrodzone metodą ctrl+c, ctrl+v. Hello darkness my old friend...
(żeby nie było, że tylko narzekam - teraz ten rozdział jest o niebo lepszy) 

Jeśli tak jak ja, Final Fantasy XV już dawno ukończyliście, nie martwcie się. Żeby zagrać w tę specjalną wersję Chapter 13 nie musicie przechodzić od nowa całej gry. W menu głównym pojawiła się osobna zakładka „Special”, której kliknięcie natychmiastowo wrzuci nas w skórę Gladio i pozwoli zapoznać się z nową zawartością. Mój instynkt gracza podpowiada mi, że w przyszłości w tej zakładce pojawi się jeszcze co najmniej kilka sekwencji gameplayowych lub filmowych. Dziur w tej grze do załatania jest więcej niż w spodniach nadpobudliwego dzieciaka.

Większość screenów użytych w tekście jest mojego autorstwa.
Grafika "tytułowa" pożyczona z novacrystallis.com
Półnagi Gladiolus jest zaś screenem z tego materiału: https://www.youtube.com/watch?v=5lGzAcRuREE

Montinek
6 kwietnia 2017 - 18:07