Czterej jeźdźcy Marvela i Netflixa - MaciejWozniak - 8 maja 2017

Czterej jeźdźcy Marvela i Netflixa

Gdy kilka lat temu Netflix i Marvel ogłosiły produkcję czterech seriali zmierzających do wspólnej serii „Defenders”, większość widzów pewnie wzruszyła ramionami, lub wręcz uznała to za próbę odcinania kuponów od sukcesu znajdujących się wtedy w pełnym blasku Avengers. Dziś gdy mamy za sobą pierwsze sezony wszystkich seriali (a w przypadku „Daredevila” nawet dwa), możemy stwierdzić, że netflixowe uniwersum nie tylko nie ustępuje kinowemu, ale nawet jest od niego dojrzalsze i ciekawsze.

Mówiąc o serialach powstałych przy kooperacji Marvela i Netflixa, warto na wstępie jasno zdefiniować, o czym właściwie mówimy. O adaptacjach komiksów – to wydaje się jasne i naturalne. Jednak trudno nie zauważyć, że wszystkie produkcje mają nieco większe ambicje, niż suche przeniesienie na ekran przygód komiksowych herosów. Choć nie we wszystkich przypadkach udało się to równie dobrze, seriale Marvela i Netflixa eksplorowały i dalej eksplorują głębsze, mroczniejsze i bardziej skomplikowane aspekty postaci superbohaterów, a tym samym choć pozostają przede wszystkim efektownym kinem rozgrywkowym, wyposażone są w wiarygodny sztafaż psychologiczny, a także społeczny, co czyni je rozrywką dla nieco dojrzalszego widza. Podkreślmy z pewną autoironią – nieco, bo wszak są to seriale adresowane do specyficznego grona odbiorców – tych, którzy przez lata jako dzieci i nastolatki karmili się heroicznymi opowieściami zapisanymi na kolorowych kartach, by po latach dorosnąć. Ci dwudziestokilkuletni, lub trzydziestoletni fani komiksów znów chcieliby spotkać się z bohaterami ratującymi miasto przed złem, lecz zarazem przeżyć przygodę, w której ci bohaterowie będą przeżywać wiarygodne, często osobiste dramaty i która nie będzie wolna od trudnych, często arbitralnych moralnie wyborów. Jednym słowem widz taki chce, by jego bohater dojrzał, tak jak on sam dojrzał.

Powyższe słowa są oczywiście osobistym odczuciem autora niniejszego tekstu, jednak mogą stanowić kluczową odpowiedź na pytanie o tak wielki sukces powyższych seriali. Wszystkie za wyjątkiem „Iron Fista” zyskały wielkie uznanie krytyki i szerokie rzesze fanów. Wszystkie mają bohaterów, którzy nie tylko biegają po mieście, obijając twarze przeciwników, ale też przeżywają własne dylematy najczęściej związane z obraną ścieżką, mocą i powołaniem superbohatera (tym mianem zresztą nie określają się zbyt chętnie). Wszyscy w tych dylematach są prawdziwi i ludzcy, doświadczają również problemów w życiu osobistym i w relacjach z bliskimi, przez co możemy się z nimi jeszcze bardziej utożsamić. Wreszcie bohaterowie stają się jeszcze ciekawsi dzięki zestawieniu ze świetnie pomyślanymi i przedstawionymi przeciwnikami, którzy nie są tak płascy jak to bywa w filmach Marvela. Tu i czarne charaktery mają swoje zrozumiałe dla nas motywacje i stojące za nimi historie. Niestety trzeba ponownie nadmienić, że wszystkie powyższe twierdzenia są prawdziwe dla wszystkich seriali z wyjątkiem „Iron Fista” starającego się iść podobną drogą, co poprzednicy, jednak zbyt często zbaczającego na manowce.

Spójrzmy bliżej na te seriale, zestawiając ze sobą ich poszczególne elementy. Główni protagoniści we wszystkich przypadkach mają supermoce, choć nabyte w różny sposób. Wszyscy postanawiają czynić dobro na ulicach Nowego Jorku, choć z różnych pobudek i wszyscy dźwigają na swych plecach krzyż w postaci skomplikowanej przeszłości, choć ich doświadczenia są zgoła odmienne. Matt Murdock przez wypadek w dzieciństwie i oblanie jego twarzy chemikaliami oślepł, jednak wyostrzyły się jego pozostałe zmysły, posiadł też dar w rodzaju bardzo czułej echolokacji, dzięki której może nie tylko orientować się w środowisku lepiej, niż przeciętny śmiertelnik, ale też np. rozpoznać po biciu czyjegoś serca, czy kłamie. Matt postanowił wykorzystywać swoje zdolności za dnia jako prawnik, a nocą jako mściciel w masce, który po czasie przyjął imię Daredevil. W ten sposób stara się realizować misję, do której czuje się powołany – misję służenia ludziom i sprawiedliwości. Ze wszystkich głównych bohaterów netflixowego uniwersum Matt wydaje się być najbardziej szlachetny i nieskazitelny, a jego decyzje są przy tym silnie związane z wyznawaną przezeń wiarą katolicką. W serialu parokrotnie możemy obserwować sceny spowiedzi, bądź rozmów ze znajomym Matta, miejscowym księdzem, któremu bohater się zwierza i oddaje się refleksjom nad sensem misji superbohatera. Daredevil mimo szlachetnych chęci nie jest w stanie się jednak ustrzec błędnych wyborów, które sprawiają ból tak jemu, jak i jego bliskim, rzucając cień na życie osobiste, a czasem i karierę prawnika. Postać grana przez Charliego Coxa realizuje więc w pełni klasyczne hasło – z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność. Z jednej strony w pełni rozumiemy motywację bohatera, który widział wiele zła w swoim życiu i teraz chce go zdjąć jak najwięcej z barków mieszkańców Hell’s Kitchen, walcząc z mafią (na czele z Kingpinem), a z drugiej strony grzęznąc w kieracie walk z wrogami często przynoszących pyrrusowe zwycięstwa i kłamstw, jakimi Daredevil zmuszony jest karmić bliskich, często sami zadamy sobie wraz z nim pytanie – po co?

Mniej idealizmu, a więcej zgorzknienia jest w Jessice Jones, która choć obdarzona mocą (ponadludzką siłą), boi się jej i nie chce jej używać, zamiast tego woli oddać się zwykłej pracy prywatnego detektywa. Lęk bohaterki jest dobrze umotywowany, jako że w przeszłości źle użyta siła sprawiła, że wyrządziła komuś wielką krzywdę. Jednak by uchronić swoich bliskich, siebie samą, jak i miasto przed groźnym złoczyńcą Killgrave’em zdolnym do kontrolowania ludzkich umysłów, Jessica będzie musiała zdecydować się na działanie. Co niezwykle istotne, w walce ze swym potężnym adwersarzem nie zawsze będzie mogła liczyć na swą siłę, a głównie będzie musiała polegać na sprycie. Co więcej, nieraz w trakcie walki z Killgrave’em będzie musiała się uciec do wątpliwych etycznie chwytów. Historia Jessici jest bardzo mroczna i pokazuje kolejne niebezpieczeństwa życia superbohatera, który łatwo może przynieść cierpienie swoim bliskim. Serial jawi się jako ciężki psychologiczny thriller, który (w dużej mierze dzięki specyfice głównego czarnego charakteru) dokonuje nieraz szokującej wiwisekcji umysłów bohaterów. „Jessica Jones” wyraźnie zarysowuje też wątek romansowy między główną bohaterką, a Luke’em Cage’em, pokazując, że uczucia w świecie superbohaterów przynoszą jeszcze więcej problemów, niż w życiu zwykłych ludzi.

Samego Luke’a poznajemy właśnie w serialu z Krysten Ritter. Ten obdarzony ogromną siłą, a przede wszystkim niezniszczalną skórą heros, jest cichy i małomówny. Opłakuje śmierć ukochanej żony i woli trzymać się na uboczu. Burzliwy związek z Jessicą wprowadza w jego życie jeszcze więcej chaosu. Jak dowiadujemy się z jego „własnego” serialu, Cage po wydarzeniach z „Jessici Jones” powrócił do Harlemu, gdzie znalazł na chwilę wytchnienie. Szybko musi sobie odpowiedzieć jednak na pytanie – czy chce i czy może pozostać bierny wobec roztaczającej się wkoło przemocy? Luke postanawia wypowiedzieć wojnę rządzącej dzielnicą mafii kierowanej przez znanego mu z dawnych lat Cornella „Cottonmoutha” Stokesa. Niedługo potem do akcji wkroczy też Diamondback, zaciekły wróg i przyrodni brat Cage’a, który będzie zagrożeniem dla bohatera i wszystkich ludzi z nim związanych. W kreacji Luke’a znów pojawia się klasyczny temat odpowiedzialności, jednak inaczej niż w przypadku „Daredevila” i „Jessici Jones”, tu bohater nie pozostaje anonimowy, jego tożsamość i niezniszczalność z czasem stają się znane w okolicy, a czujący się bardziej bezpiecznie obywatele, mniej się obawiają mafiosów, co z kolei motywuje tych ostatnich do prób zdyskredytowania Cage’a w oczach opinii publicznej. Walka toczy się tu więc na nowym oryginalnym poziomie. Cały serial ma zaś unikatowy koloryt związany z „czarnym” klimatem Harlemu. Zewsząd pobrzmiewa charakterystyczna muzyka, a prawie wszyscy bohaterowie to afroamerykanie. Ta etniczność wpływa in plus na produkcję, która jest bardzo wystylizowana.

Ostatnia z produkcji Marvela i Netflixa – „Iron Fist” niestety nie ma tak wyrazistego charakteru, jak pozostałe, co idzie w parze z brakiem wyrazistości charakteru głównego bohatera. Danny Rand to syn wielkiego nowojorskiego biznesmena, który cudem uchodzi z życiem z katastrofy samolotu, w której giną jego rodzice. Odnaleziony przez mnichów z tybetańskiego klasztoru Kun Lun ćwiczy się przez długie lata w sztukach walki, opanowując je do perfekcji, a także nabywając moc Iron Fista, dzięki której kumulując w dłoni energię, dysponuje nieprawdopodobną siłą. Danny po latach powraca do Nowego Jorku, aby odzyskać należną mu firmę, a także by walczyć z Ręką – tajną organizacją roztaczającą zło nad światem. Choć w „Iron Fist” wraca wiele znanych motywów i postaci z poprzednich trzech seriali (znów spotkamy znaną z „Jessici Jones” prawniczkę Jeri Hogarth graną przez Carrie Anne-Moss, czy obecną we wszystkich czterech produkcjach pielęgniarkę Claire Temple graną przez Rosario Dawson), temu tytułowi brakuje wyrazistości, oryginalności i głębi, jaką mieli poprzednicy. Danny co prawda też przeżywa swoje dylematy, takie jak zawieszenie między światem Kun Lun i Nowym Jorkiem, skomplikowane relacje z bliskimi, których opuścił przed laty, czy czyhająca na niego na każdym kroku zdrada, jednak tu problemy bohatera nie są tak angażujące jak w „Daredevilu”, „Jessice Jones” i „Luke’u Cage’u”, jako że sam bohater jawi się jako bardzo od nas odległy i niewiarygodny. Inni mimo posiadania nadnaturalnych zdolności pozostawali w naszych oczach zwykłymi ludźmi, zaś Danny cały czas trwania akcji serialu pozostaje zupełnie fantastyczną, komiksową w negatywnym znaczeniu tego słowa postacią uwikłaną w nadmiar dziwnych zjawisk.

W „Iron Fist” kuleje też element, który jest świetnie skonstruowany w pozostałych tytułach. Mowa o antagonistach, którzy w tym serialu są zadziwiająco miałcy i jednowymiarowi. O ile rodzeństwo Joy i Warda Meachum pokazuje różne oblicza, o tyle wszystkie postaci związane z Ręką to po prostu typowe nudne schwarzcharaktery. Jakże odległy to rys, od tego, co prezentowali Kingpin w „Daredevilu”, Killgrave w „Jessice Jones”, czy nawet Cottonmouth w „Luke’u Cage’u”. Ten pierwszy grany przez wyśmienitego Vincenta d’Onofrio to brutalny i bezwzględny biznesmen dążący do kontroli nad miastem. Ale to, co sprawia, że jest postacią wyjątkową, to fakt, że Wilson Fisk czyni to, co czyni, nie bez przyczyny. Obarczony okrutną traumą z dzieciństwa podobnie jak jego przeciwnik Daredevil poprzysiągł sobie, że uczyni z Hell’s Kitchen lepsze miejsce. Różnica polega na tym, że według Fiska jedyna droga to wyrwanie chwastów, nawet jeżeli ceną za to jest wyrwanie kilku zdrowych roślin. Ten serial poświęcił wiele czasu na szczegółowe przedstawienie motywacji tej postaci, Fisk był przedstawiany nam powoli, bardzo szczegółowo, co w połączeniu z bardzo wyrazistą kreacją d’Onofrio zaowocowało rolą, od której trudno oderwać wzrok oraz bohaterem, którego nie tylko zrozumiemy, ale nieraz zadamy sobie pytanie, czy w jego działaniach nie ma odrobiny sensu. Tej wielowymiarowości stanowczo zabrakło przeciwnikom Iron Fista.

Przykład Killgrave’a z „Jessici Jones” udowadnia jednak, że można zaprezentować superłotra, który jest prawdziwą emanacją zła, nie sprowadzając go do banalnego poziomu szaleńca chcącego zawładnąć światem. Killgrave w kreacji opierającej się na drobnych gestach i przerażającej na swój sposób elegancji Davida Tennanta to znów bohater, na którego działania ma wpływ mroczna przeszłość, jednak tu istotniejszy jest sposób wprowadzenia postaci do opowieści. Killgrave obdarzony najpotężniejszą mocą w całym uniwersum polegającą na roztaczaniu wokół siebie feromonów, dzięki którym może panować nad ludźmi, którzy mimo woli słuchają jego rozkazów, jest nam ukazywany po kawałku. W początkowej fazie serialu w ogóle go nie widzimy, jedynie słyszymy o jego mocy, potędze, bezwzględności i sama myśl o tym, co potrafi zrobić, nas przeraża. Jest to sposób ukazania bohatera podobny do prezentacji Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec”, gdzie przez prawie cały film widzimy Lectera tylko zamkniętego w celi, nie robiącego nic złego, jednak sama wiedza o tym, kim jest, sprawia, że jesteśmy zafascynowani i przerażeni jednocześnie. Podobnie ma się sprawa z Killgrave’em, który jednak po jakimś czasie ukazuje nam swoją moc. Jej specyfika jednak jeszcze bardziej zagęszcza akcję serialu, przeistaczając go chwilami w bardzo brutalny psychologiczny thriller. Oryginalna moc i jej umiejętne pokazanie – to w „Jessice Jones” wyszło perfekcyjnie.

Choć Cottonmouth i Diamondback w „Luke’u Cage’u” supermocy nie posiadają, umiejętne wpasowanie ich w klimat gangsterskiej historii rodem z Harlemu i zbudowanie osobistych powiązań z protagonistą poskutkowało ciekawymi kreacjami. Bardziej wykazał się Mahershala Ali w roli Cottonmoutha, który prezentuje blichtr czarnego gangstera, wyuczoną elegancję, a przy tym pozostaje nieugiętym bossem przestępczego półświatka. On nie znajdzie w nas poparcia dla swoich czynów jak Kingpin, ale chwilami i on objawi się jako człowiek przeżywający własne dramaty i posiadający uczucia. Z kolei Eric LaRay Harvey odegrał tu postać szaleńca, którego szaleństwo jest jednak sensownie wyjaśnione w przeżyciach z młodości, a w swojej roli jest charakterystyczny, a co ważniejsze, staje się jedynym w serialu godnym przeciwnikiem dla praktycznie niezniszczalnego Luke’a. Oni dwaj podobnie jak Kingpin i Killgrave wchodzą w ciekawie zarysowane interakcje z protagonistami, które nie ograniczają się jedynie do pojedynków i gry o życie i śmierć. Ta dynamika sprawia, że zarówno protagoniści jak i antagoniści stają się ciekawsi, napędzając historię i ożywiając otaczający ich świat nadnaturalnych wydarzeń i zbrodni, które targają Nowym Jorkiem. Niestety choć w „Iron Fist” widzimy elementy tej dynamiki w przypadku relacji Danny’ego i rodzeństwa Meachum, znika ona zupełnie, gdy mowa o innych przeciwnikach i tak nie za ciekawie skrojonego bohatera.

Niewiele tu powiedzieliśmy o samej technice wykonania seriali, o walkach, pościgach, scenach akcji. Ta stoi na zdecydowanie najwyższym poziomie w „Daredevilu” i „Iron Fist”, gdzie tych scen jest najwięcej i nieco niższym w „Jessice Jones” i „Luke’u Cage’u”, gdzie takich momentów mamy mniej. Co ciekawe, to nie jest zarzut wobec dwóch ostatnich produkcji oraz nie jest to wielki plus w przypadku „Iron Fista”. W „Daredevilu” i „Iron Fist” w naturalny sposób musiało być więcej scen akcji, jako że działania bohaterów Charliego Coxa i Finna Jonesa opierają się przede wszystkim na walce. Same walki ciekawiej wypadają w pierwszym z tych seriali, bo raz, że są interesująco zainscenizowane (że wspomnieć wypada choćby nakręconą w jednym ujęciu potyczkę z rosyjskimi zbirami), a dwa że czujemy w nich, że stawka jest wysoka, a Matt nie wychodzi z kolejnych starć bez szwanku. Iron Fist jako mistrz sztuk walki radzi sobie w pojedynkach o wiele lepiej i to akurat nie jest żaden minus. Same walki gdy już do nich dochodzi, prezentują się naprawdę dobrze, jednak same w sobie nic nie znaczą, nie są w stanie zapełnić pustki, jaką zostawia nam zbyt skomplikowana, a zarazem miejscami nudna fabuła i płascy bohaterowie. W pozostałych serialach walki i sceny akcji nie są celem, lecz środkiem do jeszcze pełniejszego pokazania drogi bohatera, czyhających na niego przeciwności i dramatów. Zarazem stają się oczywistym przedłużeniem historii. Matt Murdock powoli uczy się, co to znaczy być bohaterem, dopiero w finale pierwszego sezonu otrzymując swój klasyczny strój i wnosząc swoje umiejętności na nowy poziom. Jessica Jones używa pięści tylko wtedy, gdy jest to konieczne, bo moc Killgrave’a wymaga od niej posiłkowania się przede wszystkim intelektem. W przypadku Cage’a trudno w ogóle mówić o walce sensu stricte, bo jako człowiek o niezniszczalnej skórze, wchodzi w swoich wrogów jak taran. Niektórzy uznają to za nudne i nieciekawe, dla mnie sceny ukazujące potęgę Cage’a zawsze emanują dobrze rozumianym patosem, podniosłością i zwyczajnie miło się je ogląda (jak rozwałkę w wykonaniu starego dobrego Schwarzeneggera).

Jak widać wyraźnie na przykładzie powyższych rozważań, każdy z bohaterów jest inny, każdy ma inny charakter, zdolności i problemy. Z pewnością każdy wniesie od siebie bardzo wiele do serii „Defenders”, w której wszyscy połączą siły w walce ze złem. Ta seria będąca ukoronowaniem dotychczasowej akcji omawianych seriali, zadebiutuje na Netfliksie już w te wakacje. Warto na nią czekać, bo mieszanka Daredevila, Jessici Jones, Luke’a Cage’a, a nawet Iron Fista, na którego ciekawszą interpretację przy drugim podejściu liczymy, może być naprawdę wybuchowa. Powinno być mrocznie, powinno być ciekawie z dramaturgicznego punktu widzenia, powinno być efektownie pod względem akcji. Obyśmy doczekali też interesujących kreacji antagonistów. W każdym razie na czterech jeźdźców Marvela i Netflixa warto czekać. 

MaciejWozniak
8 maja 2017 - 07:55