Recenzja albumu Seether - Poison the Parish. Od covera George'a Michaela do gniotących riffów - fsm - 16 maja 2017

Recenzja albumu Seether - Poison the Parish. Od covera George'a Michaela do gniotących riffów

Zespół Seether nigdy nie był mi jakoś szczególnie bliski. Znałem głownie te utwory, które były promowane w rockowych rozgłośniach radiowych w czasach przed Spotify i spółką. Nie uznałem za stosowne, by zagłębić się w twórczość chłopaków z RPA. Największe hiciory to wpadający w ucho bezpieczny rock spod znaku Fake It i solidny, gitarowy cover Careless Whisper. Pewnie oba znacie. Znacie? Znaaaacie. Ale czy po tym chcielibyście poznać nową płytę Seethera? Zakładam, że nieszczególnie. Tymczasem... (zawiesił głos złowieszczo)

Tymczasem Poison the Parish to solidna dawka dobrego, gitarowego łomotu, umiejętnie łączącego kilka zaiste ciężkich riffów z wpadającą w ucho melodią. I wydaje się wyraźnie lepsza od poprzednich albumów. Panowie zwykle byli prowadzeni przez kalkulację wytwórni i producentów - na jeden drapieżny numer przypadać musiała jedna ballada lub jakiś murowany singiel. Gdy wokalista/gitarzysta Shaun Morgan sam wziął się za produkowanie, zapragnął narozrabiać. I całe szczęście.

Gdy w ucho wpadł mi pierwszy promujący nowe wydawnictwo utwór, Let You Down, pojawiły się dwie myśli: "ten riff inspirowany jest Chevelle" oraz "to jest Seether? Wow, bo to jest naprawdę dobre". Później przyszedł czas na przypieczętowanie mojego zainteresowania za pomocą utworu Stoke the Fire. No i przepadłem. Brutalny wjazd gitary, świetna, przestrzenna perkusja, mocny wokal i trochę darcia gęby. Tak się promuje rockowe płyty!

Seether zdecydował się jeszcze na dwa przedsmaki całej płyty - przed premierą poznać można było jeszcze Nothing Left (czy skojarzenia ze Stone Sour będą na wyrost?) i mocno pachnący Nirvaną z czasów Nevermind utwór Count Me Out (głos Morgana przypomina Cobaina, praca gitary zresztą też, ale jest miejsce na cios w refrenie i rozdzierający krzyk w finale, mniam!). Po tych 4 numerach byłem kupiony - jeśli 25% płyty brzmi tak dobrze, to całość musi być co najmniej interesująca.

No i tu mam małą zagwozdkę. Bogowie rocka chcieli, by Seether wytoczył najcięższe działa przed premierą albumu. Pozostałe elementy składowe Poison the Parish są w większości bardzo rajcujące, ale do poziomu czterech numerów promujących żaden już nie doskoczył. Oczywiście nie ma tu mowy o jakichś muzycznych kupsztalach, ale jednak delikatnie się zawiodłem (co i tak nie przeszkadza mi katować tej płyty od kilku dni non stop).

Betray and Degrade, pieśń numer 2 na płycie, jest bliska klasycznemu Seetherowi. Skoczny gitarowy wstęp, przerywany okazjonalnym wybuchem hałasu, wpadająca w ucho melodia... To jest bardzo singlowy numer, który pomału magazynuje energię i w końcu pokazuje, na co go stać. Kolejne dwie kompozycje są utrzymane w tym samym duchu - spokojnie, mocno, spokojnie, mocno, ale bez jakiejś zauważalnej magii. Najsłabiej - dosłownie i w przenośni - jest na samym środku. Seether hamuje na czas dwóch piosenek, sprawiając wrażenie przestraszonych kanonadą gitar. Niepotrzebnie. Bo gdy znowu wychodzą pazury (Saviours) robi się ciekawie. Moje ucho ujął jeszcze przedostatni numer - Emotionless. Najdłuższa kompozycja na płycie zestawia spokojne tempo i przykryty rozedrganym filtrem wokal Morgana z mocarnym refrenem. Zagrywka klasyczna, dobrze znana, ale sprawdzająca się w 100%. No i jeszcze finał, również klasyczny - trochę akustycznej gitary i dochodzący do niej zaśpiew gitary elektrycznej. Dobrze to brzmi wszystko, ale musi być "ale".

Moje "ale" zostało już wspomniane - zbyt dobre numery puszczone przed premierą płyty. Ostateczny bilans Poison the Parish jest taki: 4 świetne utwory, 3 dobre, 3 ok i 2 takie sobie. Ale i tak słucham tego na okrągło. Dobry ten Seether. Nie dajcie się zwieść poszlakowej opinii.

fsm
16 maja 2017 - 11:01