„Wonder Woman” to bez wątpienia najlepszy jak dotąd film z kinowego uniwersum DC, ale to nie oznacza, że jest pozbawiony wad.
„Człowiek ze stali” przyjęty z rezerwą, zupełnie chybiony „Batman vs. Superman” i gigantyczny zawód w postaci „Suicide Squad” – jak na razie tworzenie własnego filmowego świata to dla DC prawdziwa droga przez mękę. Filmy finansowo radzą sobie nieźle, choć poniżej oczekiwań wytwórni, a przez krytykę są wręcz miażdżone. Nie może więc dziwić, że „Wonder Woman” była z miejsca skazywana na porażkę. W końcu czy ta mniej popularna od największych herosów bohaterka mogła dokonać tego, czego nie zdołali Batman i Superman i przekonać do siebie widzów? Okazuje się, że jednak mogła.
Podstawowa myśl, jaka nasuwa się podczas seansu najnowszego filmu DC dotyczy samych założeń opowieści. Te w „Człowieku ze stali”, czy „Suicide Squad” nie wyglądały źle, ale tamtych obrazów nie oglądało się z zaangażowaniem i przyjemnością. Tymczasem fundament historii wojowniczej Diany jest co najmniej infantylny, a jednak ta historia w przeciwieństwie do poprzednich bawi przez bite dwie godziny. Wszystko zaczyna się na mitycznej wyspie Temiskerze, gdzie mieszkają Amazonki przysłane tam przez Zeusa, aby strzec Ziemi przed złem i bogiem wojny Aresem. Jedną z Amazonek jest Diana, księżniczka, córka królowej Hipolity. Beztroskie życie rajskiej wyspy pewnego dnia zostaje zakłócone przez rzecz niespotykaną – oto z nieba spada samolot, a w nim coś, czego dzielne Amazonki jeszcze nie widziały, czyli mężczyzna. Za nim przypływają źli niemieccy żołnierze, a Diana postanawia opuścić rodzinną wyspę i wyruszyć w świat, aby powstrzymać wojnę, a dokładniej I wojnę światową.
Nie ma się co oszukiwać, origin story Wonder Woman to pomysł dziwaczny i brzmiący jak najzwyklejsza bajka dla dzieci. Ale czy to źle? Wszak trudno byłoby zmieniać historię tej klasycznej komiksowej postaci. Niepotrzebne wywoływanie rewolucji i odzieranie Diany z jej istoty z pewnością skończyłoby się istną katastrofą. W zamian za to twórcy postanowili pokazać bohaterkę taką, jaka była – dzielną, wojowniczą, nieustępliwą, bohaterską ale też dobrą, niewinną i chwilami lekko naiwną. Nie poskąpili przy tym swojemu dziełu zarówno humoru, jak i zdrowej dawki akcji przyprószonej warstwą patosu. O dziwo te wszystkie elementy współgrają w „Wonder Woman” bardzo dobrze.
Twórcy nieraz puszczają oko do widza, pozwalając sobie na subtelne drwiny z Temiskery i specyfiki zamieszkujących ją Amazonek. Nośnikiem humoru staje się tu przede wszystkim relacja Diany ze Steve’em, mężczyzną, który spadł z nieba na wyspę oraz późniejsza wyprawa księżniczki do dalekiego i zupełnie niepodobnego do jej domu Londynu. Dostajemy tu zestaw klasycznych scen ukazujących nieporadność przybysza z dalekiego kraju wchodzącego w zupełnie nieznany mu świat, a także zderzenie bohaterki wyjętej żywcem z greckiego mitu z zupełnie jej obcą cywilizacją początku XX wieku. Jednak poprzez fakt, że w Dianie mieszają się nieustannie pierwiastki waleczności z niewinnością, obserwacja jej kontaktu z nowym otoczeniem nie razi ani sztucznością, ani żenującymi dowcipami. Humoru nie ma tu w nadmiarze, ale pojawia się tam, gdzie trzeba i w odpowiednim miejscu zostaje wygaszony, ustępując pola, czy to efektownej akcji, czy patetycznym scenom heroicznego boju.
Trzeba przy tym jasno podkreślić – patos nie zawsze musi być zły, pod warunkiem, że jest odpowiednio umotywowany. A tak na pewno jest w tym filmie, bo w końcu kiedy ma być patetycznie, jeżeli nie przy potyczkach bogów walczących o losy świata? Choć Diana nie raz i nie dwa wygłosi w filmie podniosłą tyradę, w jej ustach zabrzmi jednak zrozumiale i autentycznie, zważywszy na jej królewski i mitologiczny rodowód. Przede wszystkim zaś gracja i godność z jaką grająca bohaterkę Gal Gadot wygłasza owe kwestie, przypomina manierę prawdziwie szlachecką. Diana jest na tyle dobrze poprowadzoną postacią, że od początku ją rozumiemy, wierzymy jej i kibicujemy, nawet jeżeli wokół bohaterki występują te, czy inne scenariuszowe zgrzyty i uproszczenia. Za swoją grę Gal Gadot Oscara raczej nie dostanie, ale akurat do tego filmu jej charakterystyczny akcent i twarz łącząca w sobie delikatność i ostrość pasowały idealnie. A sceny walk z udziałem Diany korzystającej z arsenału broni z lassem i bransoletami na czele to prawdziwa uczta dla oka. Odznaczają się doskonałą choreografią i umiejętnym wykorzystaniem efektu spowolnienia czasu. Szkoda tylko, że często odznaczają się również dość mizernie wykonanymi efektami specjalnymi, w których green screen aż bije po oczach. To dziwi, zważywszy na wynoszący 149 milionów dolarów budżet.
Nie jest to jedyna wada tej produkcji. Choć sama Diana jest postacią sympatyczną, urokliwą i energiczną, reszta bohaterów prezentuje się słabiej. Chris Pine w roli Steve’a jest zwyczajnie poprawny, podobnie jak Connie Nielsen, Robin Wright i inne aktorki odgrywające Amazonki. Postaci przyjaciół Steve’a, żołnierzy pomagających jemu i Dianie, miały być z założenia zabawne i „kraść sceny”, ale nie są to na tyle interesujący bohaterowie. Scenariusz chwilami raczy nas ciekawymi dialogami i zabawnymi bądź emocjonującymi scenami, by za chwilę zaserwować banał, lub nader schematyczne rozwiązanie (zwłaszcza tyczy się to głównego fabularnego twistu, niestety bardzo przewidywalnego). Wciąż niezrozumiałe jest też przywiązanie twórców z DC do mrocznych barw i stosowania filtrów wprowadzających chłód obrazu. Tu często wydaje się to zbędne, szczególnie w scenach na słonecznej Temiskerze. Ale być może to nie tyle zasługa reżyserki Patty Jenkins, co nieunikniona dla uniwersum spuścizna Zacka Snydera.
Jednak mimo pewnych skaz bez cienia wątpliwości „Wonder Woman” jest nie tylko pierwszym tytułem z uniwersum DC, na którym można wysiedzieć do końca, ale naprawdę nieźle zrealizowaną produkcją rozrywkową. Diana jest na tyle atrakcyjną protagonistką, a akcja jest na tyle satysfakcjonująca, że spokojnie można przymknąć oko na niedociągnięcia i cieszyć się kolejnymi wyczynami dzielnej Amazonki.