Mam dla Was zadanie – musicie odgadnąć na podstawie mojego opisu, o jakiej grze będę mówił. Akcja owej produkcji toczy się w otoczeniu militarnej bazy, położonej na obsypanym śniegiem odludziu. Bohaterem jest mężczyzna biegły w obsłudze broni palnej, który napotyka na swej drodze charakterną, dobrze walczącą dziewczynę. Razem postanawiają przekraść się do środka wojskowego kompleksu, celem zniszczenia broni masowej zagłady. Po drodze nasz bohater będzie musiał się zmierzyć się z genetycznie modyfikowanymi żołnierzami, dwunożnymi mechami, a także z niewygodną prawdą o własnym pochodzeniu. Słucham, co to za gra? Jeśli odpowiedzieliście Metal Gear Solid, to ze smutkiem muszę Was poinformować, że oblaliście test. Powyższy opis dotyczy bowiem najnowszego dodatku do Final Fantasy XV, zatytułowanego Episode Prompto.
Oh boy, here we go again. Kolejne DLC, które łata jedną z wielu luk fabularnych podstawowej wersji gry i ma ambicje wprowadzić świeżą mechanikę rozgrywki. W przypadku poprzedniego zlepka kodu, Episode Gladiolus, mieliśmy do czynienia z tworem mocno przeciętnym. Wyglądało to, jak loch wyrwany z FFXV na etapie produkcji gry i wzbogacony odrobinę innym systemem walki. W związku z tym nie miałem wielkich oczekiwań względem Episode Prompto… A tu niespodzianka! Dodatek co prawda w wielu miejscach kuleje pod względem technicznym, ma kilka nieprzemyślanych decyzji projektowych, ale to świadczy tylko o jednym: tutaj próbowano rozbudować fajnala o coś więcej, a nie sprzedać nam wcześniej usuniętą zawartość. Plus, w przeciwieństwie do Episode Gladiolus, Prompto rzeczywiście ma do opowiedzenia jakąś historię.
Króciutko zarysowując akcję przy użyciu niezbędnych na tym etapie spoilerów: w czasie, gdy bohaterowie podróżowali pociągiem do stolicy wrogiego cesarstwa Niflheimu, wywiązała się walka z wrażymi siłami. W czasie bitewnej zawieruchy książę Noctis niespodziewanie zaatakował Prompto (jak łatwo wywnioskować z tytułu, bohatera omawianego dodatku), co skończyło się dla blondyna brutalnym lądowaniem na poboczu, w samym środku wielkiego, mroźnego nigdzie. Noctis został wtedy zmylony za pomocą iluzji, o czym Prompto niestety nie ma pojęcia. W jego oczach najlepszy kumpel zepchnął go z pociągu. Dlatego też tułając się po śnieżnych równinach Niflheimu pozwala wypłynąć na wierzch najgłębiej skrywanemu lękowi. To lęk przed odrzuceniem przez grupę. Tak się bowiem składa, że Prompto jako jedyny nie urodził się w Lucis, tylko w Niflheimie… Na dodatek urodził się w ramach bliżej niesprecyzowanego programu militarnego, który (gdyby los nie wywiał blondyna poza granice cesarstwa) mógłby postawić go po przeciwnej stronie barykady. I właśnie te fakty, skrupulatnie ukrywane przed kompanami, są źródłem lęku, a nieoczekiwany atak ze strony przyjaciela – jego katalizatorem.
Tak więc nasz zszargany emocjonalnie protagonista włóczy się po pustkowiach, tylko po to, żeby w końcu wpaść w łapy cesarskiej armii i zostać przetransportowanym do kompleksu, który – cóż za zbieg okoliczności! – związany jest z jego „dzieciństwem” i wspomnianym programem wojskowym. Wierzcie mi, pod względem opowiadanej historii jest tutaj wcale nieźle, mamy konfrontację z ojcem Prompto, trochę więcej konkretów odnośnie pochodzenia naszego podopiecznego, trochę wewnętrznych rozterek… Także grunt pod konkretniejszy rozwój postaci jak najbardziej jest przygotowany.
Potem na scenę wbija znana z podstawowego FFXV najemniczka Aranea, która na prośbę Noctisa i reszty bandy wyruszyła szukać blondyna i zasadniczo w tym punkcie dodatek wzbija się na swoje fabularne wyżyny.
Aranea to twarda sztuka i obok siostry Gladiolusa z podstawki najciekawiej zarysowana postać żeńska w Final Fantasy XV. Rozmowa takiego ziółka z ciepłą kluchą, jaką jest Prompto w czasie swojego emocjonalnego kryzysu, wydaje się być punktem zwrotnym historii, ale to tylko część atrakcji. Potem scenarzyści zaczynają bawić się w dziwaczny montaż oraz pseudo-metafory podczas przemiany duchowej bohatera i wychodzi to, o dziwo, nawet dobrze. Na tle najlepszych osiągnięć narracyjnych w grach to może nic wielkiego, ale w porównaniu do Episode Gladiolus (fabuła płytka jak kałuża), czy nawet podstawowego FFXV (fabuła poszatkowana i niezrozumiała) stanowi to konkretniejszy krok naprzód.
Dobrego wrażenia nie jest w stanie zepsuć nawet japońszczyzna (w złym tego słowa znaczeniu, taka sztampowa japońszczyzna), która zdominowała fabularnie drugą połowę epizodu. Skoro już scenarzyści rozliczyli się z wewnętrznymi problemami Prompto, biorą się za bary z problemami świata przedstawionego. Aranea przypadkiem ma przy sobie info o „wielkim mechu zagłady”, nad którym pracuje Niflheim i którego, no jakżeby inaczej, należałoby unieszkodliwić przed powrotem do ziomków. „Wielki mech zagłady” oczywiście musi być reinkarnacją duszy pewnego ważnego antagonisty, a fabularne fundamenty pod tę część historii oczywiście muszą być zbudowane za pomocą kilogramów notatek, które protagonista znajduje tuż przed konfrontacją. Cóż, rzekłbym, że typowo dla serii emocje bohaterów wypadają świetnie, podczas gdy losy świata dookoła niekoniecznie.
Jeśli chodzi o gameplay, Square-Enix wyszło ze swojej strefy komfortu i zamiast oferować zamknięty loch do pokonania, rzuciło nas w środek umiarkowanie sporej, otwartej miejscówki, wyposażając w mocno zmodyfikowany względem podstawowego FFXV zestaw ruchów i oferując kilka nowych atrakcji… A przy okazji dorzuciło do koszyka kilka konkretniejszych błędów i złych decyzji.
Clou programu to oczywiście zmodyfikowany system walki. Prompto jest zwolennikiem broni palnej, więc targa wszędzie ze sobą swój wierny pistolet, a na plecach ma dość wolnego miejsca, żeby przytroczyć sobie jakiś cięższy karabin. Wspomniany pistolet jest bronią podstawową, którą operuje się podobnie, jak spluwami w Devil May Cry: wystarczy zalockować się na przeciwniku i ciągnąć za spust, żeby Prompto posyłał mniej lub bardziej celne strzały. Pozwala nam się skupić na trzymaniu dystansu oraz na unikach. Pozostałe bronie (karabin, snajperka i wyrzutnia rakiet), zajmujące slot „na plecach”, oferują doświadczenia rodem z TPSów i wymagają przycelowania, żeby prowadzić ogień. Nietrudno jednak się zorientować, że pociski w Final Fantasy XV nie są zbyt śmiercionośne. Niezależnie od tego, czy strzelamy my, czy adwersarze, kule zabierają po kilka biednych pikseli paska życia. Tutaj z pomocą przychodzą mocniejsze ataki, które możemy odpalać po uprzednim ogłuszeniu wroga nawałnicą ognia. Po dłuższej chwili każdy zauważy, że najbardziej opłacalna strategia to trzymanie wrogów na dystans, podgryzanie ich normalnymi strzałami i czekanie na okazję do wyegzekwowania specjali.
W odpowiednich okolicznościach system ten potrafi przynosić naprawdę sporo radochy. Na tyle mi się spodobało, że miejscami byłem skłonny rozważać, czy nie przydałby się jakiś tytuł (trzecioosobowy shooter? slasher z elementami strzelania?) oparty właśnie o taką półautomatyczną wymianę ognia.
Niestety, bardzo wiele zależy właśnie od okoliczności. Potyczki z przeciwnikami, którzy korzystają na przemian z karabinów i mieczy wypadają najlepiej. Adwersarze skupieni na walce na bliski dystans, ale powolni i z łatwymi do odczytania atakami też się dobrze wpisują w mechanikę gry... A walka wygląda jeszcze lepiej, gdy wspiera nas Aranea, która na polu bitwy pełni dla nas rolę tanka, zwracając na siebie uwagę połowy adwersarzy (nie tylko oszałamiającą urodą), bo Prompto jak zdolny by nie był, to w gruncie rzeczy jest słabeuszem. Problem pojawia się, gdy twórcy rzucają przeciwko nam wrogów projektowanych pod walkę z podstawowej wersji FFXV. Takich szybkich, zwinnych i skracających dystans w ułamku sekundy. Gra przeradza się wtedy w festiwal zbierania cięgów, bo potwory te mają z reguły na tyle duży zasięg ataku, że mógłby przed nimi uciec jedynie teleportujący się Noctis. Pozostaje mieć nadzieję, że Aranea zdąży skończyć z nimi, zanim one skończą z nami.
Drugą gameplay’ową atrakcją dodatku jest otwarta lokacja, w obrębie której możemy poruszać się skuterem śnieżnym. Pomysł zaiste zacny, bo w ramach zwiedzania tej urokliwej miejscówki możemy wykonywać zadania poboczne, brać udział w wyścigach na czas skuterem, czy trzebić miejscową faunę. Gorzej, że wykonanie jest takie sobie.
Te śnieżne pustkowia w rzeczy samej są pustkowiami. Nikt w zespole developerskim nie poczuł potrzeby umieszczenia więcej niż jednego (!) elementu ekwipunku do znalezienia przez Prompto. Parę drewnianych chat, które kryją się między skałami, oferują jedynie możliwość uzupełnienia amunicji. Można niby powykonywać sobie parę questów pobocznych, ale raz, że robimy to dla samej przyjemności z walki (bo nie ma rozwoju postaci, dostajemy ulepszenia skutera, które do niczego nam nie są potrzebne), a dwa, że jako jedyny element Episode Prompto są tragicznie niedopracowane. Przeciwnikom zdarzało się gubić drogę na miejsce, a czasem w ogóle nie reagować na moją obecność. Jeśli wyjdziemy poza obszar działania questa, gra może nam anulować jego przebieg, więc mimo pokonania wrogów nie dostaniemy nawet tej marnej nagrody w postaci upgrade’u do maszyny. Zadania te sprawiają wrażenie dodanych na szybko, byle by były – nawet nie ma NPCów zlecających je, tylko dostajemy powiadomienie, że coś można zabić w danym miejscu. Jakbyśmy otrzymali bilecik z automatu na bójkę w okolicy.
Dobrze chociaż, że przez cały czas towarzyszy nam niezgorszy soundtrack, raz potraktowany syntezatorami (próbka numer jeden), raz elegancko odegrany przez orkiestrę (próbka numer dwa). Człowiek się trochę przy nim uspokaja, gdy po raz kolejny gra nie uznaje mu zadania, lub zaraz po tym, jak nieprzewidywalna fizyka posłała skuter bohatera na drzewa.
Mimo tych licznych potknięć Episode Prompto przechodzi się całkiem przyjemnie. To DLC, które zgodnie z obietnicami próbuje wykroczyć poza ramy wyznaczone przez podstawowe Final Fantasy XV i w przeciwieństwie do Episode Gladiolus, sztuka ta w miarę mu się udaje. Ponadto mamy tutaj w końcu jakiś konkretniejszy rozwój postaci. Dzięki tej podbudowie, wyznanie, którym Prompto częstuje kompanów w dalszych partiach podstawki, nie jest już takie niespodziewane i pozbawione znaczenia. Blondynek zyskuje więcej charakteru, a chyba o to w tych skupionych na kompanach Noctisa dodatkach chodzi.
Screeny roboty własnej, grafika tytułowa z materiałów producenta.