Wojna o planetę małp - recenzja finału filmowej trylogii - fsm - 28 lipca 2017

Wojna o planetę małp - recenzja finału filmowej trylogii

Można rzecz, że o taką planetę małp walczyliśmy. My, widzowie. Bo jeśli spojrzeć na fabułę serii, to ludzie w pewnym momencie przestają mieć dużo do powiedzenia. Wojna o planetę małp to przykład żelaznej konsekwencji w budowaniu świata i kontynuowaniu opowieści, która wcale nie była pewniakiem. Wszak w XXI wieku byli znani reżyserzy, który chcieli tego klasyka pokazać w nowym świetle i udawało się różnie...

Rupert Wyatt, filmowiec bez większego dorobku, sześć lat temu przy pomocy Jamesa Franco, solidnego scenariusza i cudownego duetu Andy Serkis + CGI, stworzył jeden z lepszych prequeli we współczesnej kinematografii. W 2014 pałeczkę przejął Matt Reeves (ma u mnie dożywotni kredyt zaufania za Cloverfield i elegancki remake Pozwól mi wejść) i z trudnego zadania stworzenia godnego środkowego odcinka trylogii wywiązał się znakomicie. Teraz raz jeszcze staje za sterem i - ale nuda - znowu mu się udało!

Film startuje jakiś czas po buncie Koby, który rozpoczął krwawy konflikt między malejącą populacją ludzi, a rosnącą populacją inteligentnych małp. Zmęczony walką Caesar wraz z rodziną i rzeszą wpatrzonych w niego człekokształtnych żyje głęboko w lesie, w swego rodzaju bazie. Na drodze do pokojowej koegzystencji stanie Alfa-Omega, wojskowy odłam dowodzony przez bezlitosnego pułkownika, który za punkt honoru postawił sobie wyeliminowanie małpiego przywódcy. Kiełkujący konflikt już zaraz osiągnie naprawdę pokaźne rozmiary, ku uciesze widzów.

Wojna o planetę małp to rzadki przypadek filmu, któremu udaje się kilka rzeczy. Jest to ostatni odcinek trylogii, który w niczym nie ustępuje poprzednikom. Jest to dosyć szalona opowieść science-fiction, która została zaprezentowana z pełną powagą i nie wygląda przy tym sztucznie. No i wreszcie jest to film, który z pełną mocą udowadnia, że wspomagane komputerowo aktorstwo w niczym nie ustępuje temu analogowemu. Bo Woody Harrelson jest w doskonałej formie i jego jedyny pełnoprawny człowiek w tej opowieści daje z siebie wszystko. Ale Andy Serkis (przede wszystkim) i Steve Zahn, wspomagani przez grupę mniej znanych aktorów, dają prawdziwy popis, zasługujący na pokłony, oklaski i ładne, złote statuetki. Ich bohaterowie nie tylko nie wyglądają na zlepki pikseli, ale potrafią zaprezentować tak szeroką gamę emocji (udzielającą się widzom), że inni się mogą od nich uczyć.

A skoro o emocjach mowa - stawka w filmie od początku jest wysoka. Pierwsze 30 minut jest momentami tak intensywne, że można by je uznać za finał. Ba, oczekiwałem nawet jakiegoś zabiegu typu "dwa dni wcześniej". Później jest już tylko lepiej - jest efektownie, wzruszająco, zabawnie... Reeves dobrze wie, gdy trzeba akcję popędzić, a gdy ją na chwilę zatrzymać. Wie, jak delikatnie zarysować polityczno-społeczne tło, choć w zasadzie przez cały czas koncentruje się na małpach. Wie też, jak wprowadzić postać będącą czymś w rodzaju komediowego wentyla, ale nie zrobić z niej błazna. Tak dużo mogło się tu nie udać, że nie można się nie cieszyć z efektu końcowego.

Wojna o planetę małp to godne zwieńczenie świetnej trylogii. Kino akcji z nutą sci-fi dla inteligentnego widza. Mądre, konsekwentne, pięknie wyglądające i brzmiące (plus za przerobione fanfary wytwórni 20th Century Fox), doskonale zagrane i po prostu bardzo satysfakcjonujące. Brawo! A ocena...

fsm
28 lipca 2017 - 18:25