Bodyguard Zawodowiec - recenzja filmu o dwóch takich co się nie umieli dogadać - fsm - 19 sierpnia 2017

Bodyguard Zawodowiec - recenzja filmu o dwóch takich, co się nie umieli dogadać

Retro, nostalgia, odwołania do przeszłości i wspomnienia atakują nas z każdej strony, szczególnie w popkulturze. Być może oglądając zapowiedzi filmu Bodyguard Zawodowiec nie oczekiwaliście kolejnej dawki emocji z przeszłości, ale prawda jest taka, że ta komedia sensacyjna czerpie z kinowej estetyki popularnej dawno temu i próbuje z uczynić z niej swój atut. Nie uwolnicie się od tego, co było. Przykro mi. A może nie?

Bodyguard Zawodowiec to dzieło faceta, który dał nam trzecią część Niezniszczalnych, napisane przez człowieka z tylko jednym filmem w portfolio (średnim sensacyjniakiem z Bruce'em Willisem, którego chyba nikt nie widział) i "wykonawczo wyprodukowane" przez chyba 10 osób, których nazwiska pojawiają się na ekranie naraz. Można wnioskować, że to nie jest najlepsza ekipa do stworzenia naprawdę dobrej rozrywki. Z drugiej jednak strony podwójna charyzma Samuela L. Jacksona i Ryana Reynoldsa powinna wyrównać szanse.

W ogólnym rozrachunku jest nieźle. Tylko i aż. Bodyguard to współczesne podejście do kinowych strzelanin z lat 80-tych i 90-tych, w których dwóch niedopasowanych do siebie bohaterów (koniecznie o różnych kolorach skóry) musi się dogadać dla większego dobra. Miejcie w głowie takie filmy, jak 48 godzin, Ostatni skaut, Godziny szczytu... Twórcy celują w dobrze znany kinomanom klimat, który z jednej strony przemówi do starszej widowni (wspomniana nostalgia), a z drugiej rozbawi młodszego widza pokazując, że nadal można tworzyć konkretne, rozrywkowe produkcje do szybkiego strawienia. Jaki procent planu udało się zrealizować?

Fabuła przedstawia się następująco: bardzo zły białoruski dyktator (kompletnie zmarnowany Gary Oldman) ma stanąć za swoje zbrodnie przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości, ale świadkowie mają tendencję do znikania zanim zdążą pojawić się w sali rozpraw. Ale jest sobie ktoś, kogo zabić nie jest łatwo - grany za pomocą standardowego zestawu zagrywek przez Samuela L. Jacksona zabójca Darius Kincaid. Jeśli zdąży złożyć swoje zeznanie, dyktator idzie siedzieć. Nad zdążaniem czuwać będzie Michael Bryce, ochroniarz klasy AAA, czyli trochę przyjaźniejszy, niż w Deadpoolu, Ryan Reylonds - to jedyna osoba, której może zaufać ambitna pani z Interpolu, bo przecież wtyki, kable i krety są w każdej międzynarodowej organizacji.

Bodyguard Zawodowiec to nierówny film, który stara się wycisnąć możliwie najwięcej z fabularnego samograja, jakim jest podróż dwóch nielubiących się, śmiertelnie niebezpiecznych gości. Gdy wszystko gra, jest zabawnie. Jackson i Reynolds przekomarzają się, wulgaryzmy latają często, przemoc jest pokazywana bez wstydu, solidnie nakręcona akcja pędzi do przodu, a całość ogląda się z przyjemnością. Szczególnie dobrze wypadają sceny, gdzie bohaterowie zdają się nie zwracać uwagi na chaos wokół (mamy po jednej takiej dla każdego z panów), a w tle grają przeboje sprzed lat. Są jednak sceny, kiedy ton komediowy schodzi na dalszy plan, a w centrum uwagi pojawia się poważne, sensacyjne kino zahaczające o trudne, współczesne tematy. I tutaj film traci, bo te sekwencje nie do końca się sprawdzają. Kontrast jest zbyt duży, a widz wytrącony z dobrze mu znanego klimatu, zaczyna się wiercić na fotelu. To ma być durnowata rozrywka, a nie potępienie ludobójstwa. Całość jest bardzo przewidywalna i nieco za długa - niemal 2 godziny seansu można było tu i ówdzie skrócić. Wytknę filmowi jeszcze kilka słabych ukrytych green screenów i fakt, że zaledwie dzień po seansie jestem w stanie przywołać tylko kilka scen ze zwiastunów i niewiele więcej.

Reynolds i Jackson to dobry duet, ale poza nimi na ekranie można zwrócić jeszcze uwagę tylko na Salmę Hayek, która bawi się rolą żony zabójcy. Reszta, nawet charakterystyczna Elodie Yung (tak, to netfliksowa Elektra) wypada jakoś blado. Bodyguard Zawodowiec to takie typowe 6/10 - film sympatyczny, dynamiczny, zabawny, zapewniający niezłą zabawę przez 2 godziny, ale pozostawiający pewien niedosyt. Łatwo przyczepić się do mniej lub bardziej oczywistych wad, ale z racji tego, że film szybko z głowy wylatuje, niespecjalnie się o nich pamięta. Jest ok, ale ostatnio zdecydowanie lepszą sensacyjną "buddy comedy" był film Nice Guys. A tak naprawdę, to wszyscy i tak powinni przypomnieć sobie Ostatniego skauta.

fsm
19 sierpnia 2017 - 14:26