Kiedy usłyszałem, że Netflix zabiera się za zrobienie pełnometrażowego filmu Death Note, to czułem ekscytację. Zniszczył to trailer, a potem było już tylko gorzej. Nawet teraz pisząc wam te słowa, nie mogę otrząsnąć się, po tym, co zobaczyłem.
Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to naprawdę tego nie róbcie. Zaoszczędzicie sobie sporo czasu.
Historia opowiada o nastolatku imieniem Light, który znalazł magiczny notatnik. Jest to właśnie tytułowy notatnik śmierci. Dzięki niemu można zabić dowolną osobę, wystarczy tylko wpisać imię i nazwisko oraz sposób śmierci. Co w przypadku takiego pomysłu może nie wypalić? Niestety aż za dużo.
Fabuła, którą przygotował reżyser wraz z scenarzystami, jest najbardziej chaotyczną, jaką kiedykolwiek widziałem. Wiemy z niej jedynie, że wszystko dotyczy tytułowego notatnika śmierci. Reszta to po prostu chaotyczny zlepek scen, który na dłuższą metę nie mają sensu. Patrząc na to, na jakim poziomie fabuła stała w wypadku filmów z 2006 roku czy anime to tutaj w wersji Netflix’a jej najzwyczajniej w świecie po prostu nie ma.
Czy reżyser Adam Wingard w ogóle wiedział, za co się zabiera? Bo z tego, co przygotował widać jedynie, że nawet nie kiwnął palcem, by pochylić się nad tym, co było wcześniej. Jedyne co widać z jego wkładu to pomysły, które przychodziły mu losowo, a on nawet nie analizował ich, a tylko wrzucał do filmu. Nie ważne co, ale ważne by było.
Przechodząc dalej do postaci, które spotkamy w filmie, to najważniejszymi są Light (Nat Wolff) oraz L (Lakeith Stanfield), którzy niestety udowadniają, że są najgorszymi w historii. Już nie będę rozwodzić się nad tym, że w rolę L wcielił się czarnoskóry aktor, ponieważ w internecie można znaleźć wiele dyskusji na ten temat. Przejdę po prostu do oceny ich gry aktorskiej.
Przyznam szczerze, że liczyłem, że postaci L’a oraz Light’a w jakimkolwiek stopniu będą, chociaż podobne do tych, które znam z anime. Obie postaci, które pamiętam z anime, faktycznie były inteligentne, opanowane, chłodne. Czuć było, że obaj byli geniuszami. Można było zobaczyć, że między nimi jest coś w rodzaju wielkie partii szachów, która wydaje się nie mieć końca.
Niestety aktorzy i nawet tutaj zawiedli. Sprawili, że są oni równie bez sensu, jak fabuła. Cały czas mamy wrażenie, że żaden z nich nie myśli. Oni tam po prostu są, odgrywają swoje role po linii najmniejszego oporu. Ja wiem, że mieli oni grać nastolatków, ale momentami nawet i to wychodziło im za mocno. Przez cały czas po obejrzeniu filmu chodził mi po głowie fakt, że żaden z głównych aktorów wcale nie pochylił się nad materiałem źródłowym, którym w tym wypadku może być anime i nie przeanalizował swojej postaci.
Jedynymi aktorami, którzy moim zdaniem zagrali przyzwoicie to Paul Nakauchi, który wcielił się w postać Watari’ego (pomagiera L) oraz Willem Dafoe, który użył swojego głosu Bogowi śmierci. Odegrali oni swoje role odpowiednio, jak można było się po nich tego spodziewać. Nie mieli co prawda za dużo do pracy, ale jednak zaznaczyli swoje pięć minut.
Muzyka to coś, co w wypadku anime naprawdę nadawało całości ten mroczny, kryminalny klimat. W wypadku tej produkcji to tutaj, jeśli natkniemy się na jakąkolwiek muzykę, to jest ona nietrafiona pod żadnym względem. Naprawdę wierzyłem, że chociaż muzyka tutaj cokolwiek uratuje. Jednak tak się nie stało, co tylko jest kolejnym gwoździem do trumny tej produkcji.
Ostatnia rzecz, która rzuciła mi się w oczy to fakt, że Ryuk, którego co jakiś czas widzimy na ekranie, wydaje się najbardziej papierową postacią ze wszystkich. Ja rozumiem, że tutaj można było popłynąć, ale szkoda, że w jego przypadku prace nad nim skończono tylko na stroju oraz obecności drobnych efektów specjalnych.
Jednak jeśli mam patrzeć na film Death Note jako całość to pomijając te wszystkie rzeczy, które zwróciły najbardziej moją uwagę, to jest zły film. Naprawdę chciałem napisać coś dobrego o tym filmie, ale w tym, co zobaczyłem, nie ma niczego dobrego. Nawet powiem więcej: Gdzieś od ⅓ filmu miałem chęć wyłączenia go, ale powiedziałem sobie, że tego nie zrobię z sentymentu do anime. Teraz wiem, że nie było warto.
Patrząc na to wszystko po pewnym czasie od obejrzenia, jestem pewien, że jeśli tak dalej pójdzie, to niech nikt nie zabiera się za próby robienia amerykańskich wersji anime, ponieważ zawsze będzie to skazane tylko i wyłącznie na porażkę.
Ciężko mi nawet znaleźć argumenty za jakąkolwiek oceną. Strasznie nie lubię wystawiać niskich not, ale tym razem 0/10 jest nieuniknione.