Recenzja filmu To - doskonała ekranizacja okiem czytelnika - fsm - 9 września 2017

Recenzja filmu To - doskonała ekranizacja okiem czytelnika

Dzieła jakiego pisarza są najczęściej ekranizowane? No cóż, nie jest to Stephen King. Numerem jeden jest Karol Dickens z trzema setkami filmów. Ale król horroru nie ma się czego wstydzić. Do końca roku liczba filmów i seriali na bazie jego twórczości osiągnie 87 pozycji. Świeżutka, nowa wersja słynnego To dumnie nosi numer 85. Los chciał bym czterogodzinnej produkcji z Timem Currym, która pojawiła się w 1990 roku, dotąd nie poznał, ale literacki oryginał znam i jestem jego fanem (mimo tego, że 1100 stronicową powieść skończyłem zaledwie na dzień przed kinowym seansem). W ogóle jestem wielkim fanem Stephena Kinga i to bez wątpienia zaważyło na ocenie filmu. A jest ona taka, że To jest jednym z trzech* tegorocznych hitów, który od razu miałem ochotę obejrzeć drugi raz. Takie to To dobre.

Twórcy nowej wersji Tego na starcie podjęli bardzo przytomną decyzję, by zapisaną na kartach księgi (bo to wielka cegła jest, zatem "księga") fabułę podzielić na dwie części. W powieści walka siódemki bohaterów z Tym dzieje się w 1958 roku, co jest przeplatane z powtórką z horroru dziejącą się 27 lat później, w 1985. Takiego ogromu materiału w 130 minutach filmu zmieścić się nie da, dlatego tym razem śledzimy tylko poczynania dzieciaków tworzących nieformalny Klub Frajerów. I całe szczęście, bowiem przynajmniej połowa magii nowego Tego czerpana jest z wyjątkowej chemii, jaką pokazują na ekranie młodziutcy aktorzy.

Druga połowa wywodzi się z pełnego gracji uchwycenia ducha powieści. Jak to u Kinga bywa - lęk jest sprawą uniwersalną, wszak każdy się czegoś boi. Bill, Ben, Beverly, Eddie, Richie, Mike i Stan też się boją. Każdy z nich doświadcza manifestacji swoich najgorszych lęków, a każda ta straszna nić prowadzi do krwawego kłębka sprawnie toczącego się aż do finału. Bo w miasteczku Derry jest gorzej, niż w innych amerykańskich miejscowościach. Tu zamieszkało To. To żywi się strachem i żeruje na najbardziej podatnych, na dzieciach. Dorośli są gdzieś obok. Są obojętni, oddaleni, ale czasem są równie okropni jak To. Strach w filmie bierze się z elementów nadprzyrodzonych, które są piekielnie efektowne i generują ciary, ale mamy też ten strach codzienny, przyziemny. Nadopiekuńcza matka przenosi swój lęk na syna, który boi się zarazków. Córka wychowywana przez samotnego ojca kuli się za każdym razem, gdy ten wyciąga do niej dłoń. Sympatyczny grubasek cierpi z powodu tuszy... Można tak wymieniać długo. Najważniejsze jest, że to wszystko działa. Działało w książce, działa w filmie.

Andres Muschietti, reżyser mający za pazuchą krótkometrażową Mamę zamienioną w długometrażową Mamę wyprodukowaną przez Guillermo del Toro, udowadnia, że na klasycznym straszeniu zna się bardzo dobrze. To jest bowiem horrorem w starym stylu (i nie mówię tu tylko o akcji przesuniętej do lat 80-tych, dzięki czemu uniwersalne straszenie stało się jeszcze uniwersalniejsze dla dzisiejszego 30-40 latka), który sprawnie korzysta z ogranych motywów i łączy ciężki klimat z niewymuszonymi elementami komediowymi. Nie musicie bać się klaunów, żeby Pennywise Was przestraszył. Tak samo nie musicie mieć szóstki najlepszych przyjaciół, by rozbawił Was jeden z żartów typu "twoja stara". Widać, że bohaterowie się lubią i ich interakcje wypadają zupełnie naturalnie. Tak samo, jak zaskakująco naturalnie wyglądają ich zderzenia ze Złem. Zazwyczaj widz puka się w czoło, gdy postać w filmie podąża za źródłem podejrzanego hałasu. W Tym nie wywołuje to takiego grymasu. Tutaj zostajemy wciągnięci w akcję na tyle głęboko, by odczuwać to samo, co bohaterowie. Niewielu filmowcom udaje się ta sztuka.

To posiada kilka nieuniknionych i oczywistych skrótów względem książki. Niektóre, jak np. wątek Henry'ego Bowersa, są bladym odbiciem swojej papierowej wersji, ale większość sprawdza się wyśmienicie. Udało się bowiem odhaczyć wszystkie istotne emocjonalne punkty, dzięki którym postacie sprawnie podążają fabularną ścieżką. Wszystko jest zrozumiałe i jasne. Ogromna w tym zasługa doskonałej obsady - znany ze Stranger Things Finn Wolfhard kradnie show jako Richie, siła spokoju w osobie Jaedena Lieberhera to wykapany Bill, a obdarzona zniewalającym uśmiechem Sophia Lillis okazała się ucieleśnieniem Beverly. Pozostała czwórka dzielnie im sekunduje, ale przecież jest jeszcze on. Bill Skarskagrd. Nowy Pennywise. Nie mam porównania z klasyczną kreacją Tima Curry'ego, ale ten klaun to cudownie pokręcona maszkara, która zapisze się złotą czcionką w wielkiej księdze horroru. To jak patrzy, jak mówi, jak chodzi... Klasa! Młody Skarsgard i spece od makijażu oraz CGI to cudowne połączenie. Cieszą też takie detale, jak np. pomysł, by w pewnej scenie ustabilizować kamerę na twarzy klauna, podczas gdy reszta otoczenia drga. Brrrr!

To straszy. To bawi. To jest super. Początek filmu jeszcze mnie nie przekonał do końca, ale wraz z rozwojem historii przepadłem zupełnie. Nie jest to najstraszniejszy horror (tutaj daleka droga do pokonania, choć kilka scen jest naprawdę mocnych), nie jest to najzabawniejsza komedia, nie jest to najlepiej nakręcony czy zagrany film roku, ale serce włożone w zaadaptowanie powieści Kinga na potrzeby dużego ekranu wynagradza wszelkie niedogodności. Wyszedłem z kina zachwycony - To jest jednym z najlepszych rozrywkowych filmów roku, co do Tego :) nie mam wątpliwości. Dziewięć balonów na dziesięć!

* Dla ciekawskich - pozostałe to nowy Spider-Man i Logan. Superbohaterowie górą!

fsm
9 września 2017 - 16:25