Arcane Roots - Melancholia Hymns. Recenzja kandydata do tytułu płyty roku - fsm - 28 września 2017

Arcane Roots - Melancholia Hymns. Recenzja kandydata do tytułu płyty roku

Arcane Roots odkryłem rok temu, o czym Was poinformowałem za pośrednictwem tekstu recenzującego EPkę Heaven & Earth. Poprzednie dzieła są ciekawe, ale zabrakło muzycznej łapy, która chwyci za fraki, siłą usadzi w fotelu i każe słuchać. Wspomniana EPka to zrobiła, a gdy pojawiły się pierwsze informacje o pełnoprawnym albumie numer dwa, czekałem (nie)cierpliwie. Płyta Melancholia Hymns objawiła się światu 15 września, a ja spędziłem z nią kilkanaście dni i jestem już pewien - to jest bardzo, bardzo dobry album.

Grupa Arcane Roots uprawia muzykę, którą sobie roboczo nazwałem "oczekiwanie na detonację". Firmowa zagrywka to budowanie utworu za pomocą łączenia spokojnych melodii, elektronicznego plumkania z dźwiękową eksplozją, w której riffy o ciężarze całego parku Yellowstone rywalizują z tektoniczną kawalkadą sekcji rytmicznej. Melancholia Hymns korzysta z tego patentu w sposób wyśmienity, ale panowie wyraźnie dryfują w kierunku atmosfery i nawarstwiania różnych dźwięków, niekoniecznie agresywnych. Cały album to 10 kompozycji, które można podzielić w proporcjach: 60% spokoju, 40% szatana.

Pierwszym utworem, jaki panowie udostępnili, był wzbogacone fajnym teledyskiem Curtains. Debiutował w grudniu zeszłego roku i był testem dla słuchaczy - czy nowy kierunek się podoba? Niecałe 5 minut trwania piosenki jest kwintesencją wspomnianego oczekiwania na detonację. Prawie 4 minut zajmuje panom dotarcie do bum, ale cala podróż jest wyśmienita - powściągliwe klawisze, elektroniczny rytm w tle, delikatny głos wokalisty stanowią ciszę przed burzą. I taki jest w zasadzie cały album.

Historia zaczyna się od bardzo spokojnego Before Me, które pomału nabiera rozpędu, ale nigdy nie wrzuca biegu wyższego nuż drugi. Dopiero Matter prezentuje Arcane Roots w tym bardziej szalonym wydaniu. A co to? Spokojna zwrotka? No to proszę, trochę agresji w refrenie. Za mało agresji? No to później atakuje dzika furia, która przechodzi w spokojne outro. Zderzenie kontrastów w pełnej krasie. Indigo to dwa utwory w cenie jednego, oba spokojne, nastrojowe, z buzującymi pod powierzchnią silnymi emocjami (szczególnie w pierwszej części). Numerem 4 na płycie jest drugi oficjalny singiel z teledyskiem, który porzuca nawal elektroniki na rzecz akustycznej gitary, do której szybko dołącza rockowy wygrzew - moc wzrasta, wzrasta i wzrasta, by znaleźć ujście w głośnym finale.

Druga połowa albumu działa na podobnej zasadzie (szczególnie świetny Arp ze spokojnym początkiem i mocną końcówką, wiadomo), ale to tutaj obok siebie ułożono dwa utwory stojące po przeciwnych stronach barykady. Ultra-spokojny Fireflies i agresywny aż bieleją kłykcie Everything (All at Once), który pod koniec robi dokładnie to, co sugeruje tytuł - rzuca w słuchacza wszystko naraz tworząc nieprzebijalną ścianę dźwięku.

Doskonałe techniczne granie, niezwykle emocjonalny głos (z łatwością przechodzący w rozdzierający gardło ryk), pełno muzycznych kontrastów i spektrum emocji wędrujące od totalnego wyluzowania po "dajcie mi worek treningowy, bo muszę w coś walnąć" powodują, że Melancholia Hymns to jeden z najciekawszych albumów tego roku. Być może najciekawszy. Arcane Roots dokonali tego, czego od nich oczekiwałem - dojrzali, rozwinęli się i nagrali świetny album. Dzięki!

Na koniec oferuję Wam niedokładny, spoilerowy obrazek prezentujący zestawienie stylistyki, jaką oferuje Melancholia Hymns. Używajcie ostrożnie!

fsm
28 września 2017 - 16:04