O ile lubię Kinowe Uniwersum Marvela jako całość, tak część wchodzących w jego skład filmów kompletnie nie przypadła mi do gustu. Do grona tego zaliczają się pierwsze dwa obrazy poświęcone Odinsonowi, którym ni w ząb nie udało się odwzorować uroku najlepszych komiksów o Thorze, ani nawet choćby odrobinę wyjść poza bezpieczne ramy typowego kina superbohaterskiego. Na szczęście Ragnarok odcina się od swoich poprzedników, stawiając na kolorową i wypełnioną muzyką z syntezatora, radosną oraz pełną humoru opowieść przygodową, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Fabuła filmu skupia się na tytułowym mitologicznym przeznaczeniu bogów, wielkiej bitwie, która ma doprowadzić do zniszczenia Asgardu. Thor stara się zapobiec odwiecznej przepowiedni, co jednak nie należy do łatwych zadań, gdyż w międzyczasie siedziba Asów zostaje najechana przez Helę, boginię śmierci roszczącą sobie prawa do tronu. Pierwsze starcie z potężnym wrogiem Odinson przegrywa sromotnie, co z kolei sprawia, że osłabiony bohater trafia na planetę Sakaar. Tam czeka go walka o życie i wolność.
Historii brakuje zaskakujących zwrotów akcji, wzruszających sytuacji czy wyjątkowo dramatycznych scen, przy których na chwilę zapominalibyśmy o oddychaniu. Reżyser Taika Waititi postawił całkowicie na radosny klimat wielkiej przygody i humor, nie pozwalając akcji zwolnić choćby na kilka minut. Nie znaczy to jednak, że opowieść została sprowadzona do roli pretekstu – stanowi ona spójną i sensowną całość, dającą głównym bohaterom nawet okazję na przeżycie pewnej przemiany wewnętrznej. Widzowie mogą z powodzeniem cieszyć się z seansu bez konieczności załamywania rąk nad kolejnymi niemającymi najmniejszego sensu wydarzeniami.
Musze przy tym pochwalić sprytną zagrywkę twórców związaną ze zwiastunami filmu. Otóż przy części scen zastosowano małe oszustwo i choć pojawiają się zarówno w filmie, jak i w materiałach przedpremierowych, to w tych drugich zostały lekko zmodyfikowane. Dzięki temu ich kontekst uległ zniekształceniu. W dobie zwiastunów potrafiących streścić cały film i poważnie zepsuć właściwy seans, takie zmyłki są zdecydowanie w cenie.
O ile jednak trailery zdołały oszukać nieco w kwestii fabuły, to bardzo wiernie ukazały klimat widowiska. Thor Ragnarok jest dokładnie tym, co pokazano przed premierą – dwugodzinną zabawą, pełną humoru w stylu Strażników Galaktyki oraz nawiązań do kiczowatego kina science fiction sprzed dekad. Żarty są przy tym głównie oparte na relacjach między bohaterami i charyzmie aktorów, dzięki czemu nie wydają się wymuszone.
Grany przez Chrisa Hemswortha Thor w Ragnaroku jest postacią znacznie bardziej stoicką niż w poprzednich filmach, z dystansem przyjmującą kolejne serwowane mu przez fabułę trudności i obracającą największe trudności w żart. I w takiej formie prezentuje się on znacznie ciekawiej niż momentami nadmiernie wyidealizowany heros, jakim stał się w ciągu kilku dni spędzonych na Ziemi w pierwszym kinowym Thorze. Nieco gorzej niż zazwyczaj wypadł natomiast Loki Toma Hiddlestona, który wprawdzie wciąż jest niejednoznacznym moralnie, chętnie zdradzającym sojuszników bogiem kłamstw, ale tym razem jego rola została jakby przytłumiony przez pozostałych aktorów.
Doskonale spisała się dwójka debiutantów w Kinowym Uniwersum Marvela – Jeff Goldblum (cameo w napisach końcowych Strażników Galaktyki 2 nie liczymy) oraz Tessa Thompson. Grandmaster zagrany przez tego pierwszego to jeden z najfajniejszych złoczyńców, jakich dostaliśmy dotąd w filmach Marvela, i szkoda, że był on jedynie epizodycznym oponentem, nie zaś głównym zagrożeniem. Zdecydowanie chciałbym go więcej w kolejnych filmach. Walkiria Tessy Thompson natomiast umiejętnie znalazła balans między licznymi scenami humorystycznymi a nakreśleniem wewnętrznego konfliktu i cierpienia, z jakim boryka się jej bohaterka.
Niestety, również Taika Waititi nie zdołał przełamać klątwy marvelowych złoczyńców i raz jeszcze dostaliśmy mało interesujący główny czarny charakter. Choć w pierwszych chwilach grana przez Cate Blanchett Hela zapowiada się całkiem interesująco, a i sama aktorka zdaje się doskonale bawić w swojej roli, to im dalej w las, tym władczyni umarłych prezentuje się coraz bardziej sztampowo, ostatecznie zostając zapamiętana jako zła-do-szpiku-kości-dla-zasady przeciwniczka Thora. Wielka szkoda, że Marvel Studios nie widzi najmniejszej potrzeby w dostarczeniu widzom pełnowymiarowych oponentów – jeden Loki na siedemnaście filmów to zdecydowanie za mało.
Choć film stanowi zamkniętą całość, to nie zabrakło w nim nawiązań do pozostałych produkcji z rodziny Avengers. Świetny występ gościnny zalicza Doktor Strange, natomiast Hulk otrzymał najwięcej czasu antenowego od czasu jego własnego obrazu solowego i jest to jak dotąd najciekawsze ujęcie Niszczyciela Światów, jakie otrzymaliśmy w tych produkcjach. Czemu zresztą ciężko się dziwić zważywszy na fakt, że silną inspiracją zarówno dla całego filmu, jak i interpretacji Zielonej Szramy był komiks Planeta Hulka – moim zdaniem najlepsza historia obrazkowa, jakiej doczekała się ta postać.
Efekty specjalne przez większość seansu prezentują się wyśmienicie, choć w kilku scenach walki, szczególnie z udziałem Heli, dało się dostrzec zastąpienie aktorki przez komputerową animację. Świetnie natomiast wypada pojawiająca się momentami old schoolowa stylistyka – nienachalna, ale jawnie nawiązująca do takich tytułów jak Flash Gordon. Pozytywne wrażenie robi też warstwa dźwiękowa – oprócz znanego ze zwiastunów Imigrant Song posłuchamy całej gamy utworów z syntezatora, również nawiązujących do dawno minionej epoki filmowej.
Zwiastuny Thora: Ragnarok nastawiły mnie na prosty, pełen humoru i akcji film rozrywkowy bez większych ambicji – i dokładnie taki obraz dostałem, wychodząc z kina bardzo zadowolony. Mam tylko nadzieję, że pozytywny odbiór produkcji nie sprawi, że wytwórnia zacznie nas masowo zalewać właśnie takimi filmami, rezygnując z trwających od kilku lat eksperymentów mieszania kina superbohaterskiego z innymi gatunkami filmowymi. Mamy już dwie części Strażników Galaktyki oraz jednego Thora w takim mocno komediowym stylu, to raczej na jakiś czas wystarczy.