Darren Aronofsky to jeden z tych słynnych filmowców, który jest do bólu konsekwentny w realizowaniu autorskiej wizji kina, niezależnie od możliwych zysków lub strat. Nagród na półce ma kilka, głównie te bardziej "niezależne", największymi sukcesami zaś są wenecki Złoty Lew za Zapaśnika i nominacja do Oscara za reżyserię Czarnego łabędzia. Ten ostatni film jest zresztą bodaj największym triumfem Aronofsky'ego - skromny budżet wygenerował ogromne zyski, a historia popadającej w obłęd baletnicy broniła się na wielu poziomach, z tym artystycznym na czele. Po średnio udanym biblijnym Noe przyszedł czas na Mother! - film już okrzyknięty jednym z najbardziej kontrowersyjnych dzieł roku, który swoją publiczność rozrzucił po całym spektrum ocen (od "nienawidzę" po "kocham").
Mother! to Metafora. Taka przez duże "m". Nie sposób traktować tego filmu dosłownie, bo wówczas rozpadnie się na kawałki. O to zresztą prosi reżyser: przyjmijcie poetykę snu za podstawę i niech wszystkie próby wyjaśnienia historii płyną właśnie stąd. Bo Mother! trzeba poddać interpretacji, a fabułę da się opisać tylko szczątkowo, by nie wejść na terytorium spoilerów. Wasz odbiór gotowego filmu zależeć będzie w stu procentach od tego, czy znajdziecie w sobie adekwatne wyjaśnienie dla wszystkich scen i czy Silna Symbolika (też pisane dużą literą) oferowana przez reżysera nie przekroczy tych trudnych do określenia granic akceptacji. Mother! skłania do przemyśleń i zostaje w głowie po seansie, a tak przecież robią tylko te największe i najlepsze filmy. Ale czy Aronofsky rzeczywiście popełnił Dzieło (znowu duża litera... to celowe, bo taki jest ten film. Pisany. Dużą. Literą.)?
W domu na odludziu mieszka małżeństwo. On jest literatem, którego opuściła wena i nie jest w stanie stworzyć niczego nowego. Ona jest jego dużo młodszą partnerką wkładającą całe serce w zbudowanie (dosłownie, fizycznie) pięknego domu dla och obojga. Relacja jest życzliwa, ale łatwo da się wyczuć braki. Ożywienie następuje w momencie, gdy na progu pojawia się obcy mężczyzna, a mąż bez wahania zaprasza go do środka. A gdy potem do mężczyzny dołącza jego partnerka, w domu na odludziu zaczyna być nieprzyjemnie. A to dopiero wstęp do całej historii, której finał - co do tego nie mam wątpliwości - jest jednym z najintensywniejszych i najbardziej oszałamiających sekwencji tego roku, a może i kilki ostatnich lat. Ale zważcie na jedną, bardzo ważną rzecz, Mother! nie jest horrorem. Film Aronofsky'ego jest gatunkową mieszaniną, którą trudno jest sprzedać typowemu widzowi (zapewne stąd słabe wyniki finansowe), więc marketingowcy chętnie chwycili łatkę strasznego filmu. Mother! straszy, ale nie w horrorowy sposób.
Po seansie, który mnie trochę zmęczył (patrz: kilka linijek wyżej, a propos finału), mam wrażenie, że Darren Aronofsky był blisko stworzenia filmu, który z miejsca stałby się klasykiem i byłby omawiany i interpretowany jeszcze przez lata. No ale nie wyszło, co oczywiście nie oznacza, że Mother! to produkcja słaba. Oj, nie. Widać tam jednak składowe czegoś jeszcze lepszego, może nawet geniuszu. Czy zawiodła zbytnia łopatologia w kwestii symboliki? A może casting mógłby być lepszy (ja sam problemu z Lawrence czy Bardemem żadnego nie mam, ale chyba nie bez powodu wielu określa ich jako aktorów jednowymiarowych)? Bo na pewno nikt nie ma prawa przyczepić się do techniczno-inscenizacyjnej strony filmu. Po pierwsze: Mother! to jeden z najlepiej udźwiękowionych filmów, jakie miałem przyjemność oglądać w dobrze nagłośnionej sali. Po drugie: praca kamery, która prawie zawsze skupia się na twarzy Jennifer Lawrence potęgując atmosferę niepokoju i zaszczucia, to jeden z głównych elementów tworzących klimat. Po trzecie: świetnie została zaprojektowana miejscówka w postaci domu, z którym zaczynają się dziać... rzeczy. Po czwarte: wszystko wygląda, brzmi i jest zrobione świetnie. Najwyższe noty! To sfera fabularno-emocjonalno-symboliczna jest tak kontrowersyjna, że dzieli widownię, o co zresztą pewnie reżyserowi chodziło.
Mother! to bardzo intensywne przeżycie, które od początku zasiewa w widzu niepokój. Były momenty, gdy zapadałem się coraz głębiej w fotel i już samo to zasługuje na olbrzymią pochwałę. Jednak unosząca się nad tym wszystkim Metafora utrudnia odbiór filmu - i nie przez to, że jest wielce zawiła, ale przez swoją "oczyswistą oczywistość", która miejscami aż bije po oczach. Aronofsky zrobił w swojej karierze lepsze i równie niewygodne dla widza filmy (zarówno Requeim dla snu jak i Czarnego łabędzia stawiam bardzo wysoko), ale chyba żaden nie atakował z tak wielką furią. Poddacie się jej, czy odrzucicie ze śmiechem? Ja się prawie poddałem. Bo to prawie rewelacja. Prawie.