Niekończąca się opowieść - oto kolejny dodatek do FFXV Episode Ignis - Montinek - 21 stycznia 2018

Niekończąca się opowieść - oto kolejny dodatek do FFXV, Episode Ignis

Anno Domini 2018. Od premiery Final Fantasy XV minął ponad rok, co niektórzy gracze już dawno zdążyli zapomnieć o Noctisie i jego kompanach. Mimo to Square Enix nie ustaje w wysiłkach, żeby za pomocą kolejnych dodatków dalej rozbudowywać swoją grę… Czy też, jeśli spojrzeć na to z innej strony, łatać wszystkie jej luki fabularne i niedostatki rozgrywki. Jakiekolwiek by nie były ich motywacje, trzeba jednak producentom piętnastki przyznać jedno: mają rozmach, skurczybyki. Episode Ignis, o którym będę pisał, jest już trzecim z kolei fabularnym DLC, a oprócz niego doczekaliśmy się również dodatku z modułem multiplayer pod tytułem Comrades. Bonusowej treści powoli zbiera się na drugą grę, tymczasem Japończycy ani myślą zwalniać. Na bieżący rok zapowiedziane są już trzy kolejne rozszerzenia.

Wydawało mi się, że w dobie wojny z mikrotransakcjami już dawno zostawiliśmy za sobą dyskusję na temat płatnych dodatków. Praktyka wydawnicza Square Enix dotycząca Final Fantasy XV na nowo zwróciła moją uwagę na to zagadnienie, jednak tym razem zacząłem je oceniać z zupełnie nowej perspektywy. Przypadek piętnastego fajnala jest bowiem swego rodzaju precedensem, jeśli chodzi o DLC – nie mamy do czynienia z nową, tworzoną od podstaw zawartością (jak choćby w przypadku takiego Left Behind do The Last of Us), ale też nie są to fragmenty wyglądające na bezczelnie wycięte z produkcji na ostatniej prostej celem (co, nie oszukujmy się, miało kilka razy miejsce w czasach siódmej generacji konsol). Dodatki do FFXV leżą gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami.

Piętnastka, jak niektórzy z Was zapewne wiedzą, miała bardzo długi i burzliwy proces produkcyjny. W trakcie licznych zmian koncepcji i rotacji na stanowiskach kierowniczych zespół odpowiedzialny za grę opracował tonę zawartości – rozpisano liczne elementy fabuły, zaprogramowano mechanizmy, stworzono lokacje – jednak z racji ograniczeń czasowych i budżetowych niemożliwe było upakowanie wszystkiego do gry na premierę. Członkowie zespołu Hajime Tabaty opowiadali o wyrzucaniu z projektu całych, czasem bardzo rozbudowanych rozdziałów gry, ponieważ w chaosie produkcji ważniejsze było doszlifowanie już gotowych elementów na tyle, żeby Final Fantasy XV było w miarę spójne i jakościowo stało na przyzwoitym poziomie.

Widoczki jak z drugiego Assassin's Creeda... Jeśli uważnie śledziliście produkjcę FFXV, mogliście zauważyć, że ogarnięta wojną Altissia miała oryginalnie znaleźć się w grze na premierę (oczywiście w trochę innej formie). Episode Ignis dał tej lokacji drugą szansę.

Większość producentów po wypchnięciu tak problematycznego tytułu na rynek pozamiatałoby pobojowisko w swoich biurach i przerzuciło siły do kolejnych projektów. To, co ze stworzonych materiałów dałoby się wykorzystać w przyszłych grach, zostałoby zabrane, cała reszta poszłaby zaś do kosza. Tymczasem Square Enix zdecydowało się dalej budować na tych gruzach, nie odpuszczając żadnemu kawałkowi kodu. Developerzy, pragnący stworzyć możliwie najbliższą ich pierwotnej wizji wersję FFXV, spotkali się w połowie drogi z szefostwem firmy, które chciałoby zarobić jak najwięcej na tej produkowanej w nieskończoność grze. Idę o zakład, że początkowo planowano tylko cztery rozszerzenia. Całość musiała jednak okazać się na tyle opłacalna, że Final Fantasy XV wkroczyło na ścieżkę „gier-usług” i tym samym stało się wiecznie rozwijanym organizmem, karmionym kolejnymi opłatami graczy – stąd zapowiedź kolejnego sezonu dodatków.

... Odpowiedział Ravus, zapytany, czy ma zamiar kupować kolejne rozszerzenia do FFXV.

Z jednej strony powinno budzić to moje oburzenie i niesmak, jak każda próba sięgnięcia po więcej pieniążków, niż zapłaciłem za podstawową grę. Z drugiej jednak – biorąc pod uwagę to, jak wyglądała produkcja piętnastki – wszystkie te epizody dopełniające historię mogłyby nigdy nie ujrzeć światła dziennego, gdyby nie decyzja o sprzedaży ich w formie DLC. Po dziś dzień nie mogę odżałować wyciętych rozdziałów z końcówki Metal Gear Solid V. Z własnej, nieprzymuszonej woli wysupłałbym trochę złotówek tylko po to, żeby zobaczyć, jak Kojima planował zakończyć Phantom Pain.

Summa summarum praktyka wydawnicza Square Enix nie jest taka zła, na jaką wygląda. Jestem w stanie przyklasnąć twórcom, którzy dbają o to, żeby Final Fantasy XV nie urwało się "w połowie sezonu", a raczej żeby ciągnęło się niby telenowela. Tym chętniej im przyklasnę, że kolejne odcinki tej telenoweli trzymają wcale niezgorszy poziom – Episode Ignis jest tutaj dobrym przykładem.

Gotowi na kolejną porcję patosu, brawury i soundtracku od najlepszych japońskich kompozytorów? To ostatnie mogę zapewnić Wam w tej chwili, wystarczy kliknąć: https://www.youtube.com/watch?v=Wjo7tiEICNA

Tym sposobem w końcu doszliśmy do właściwej oceny najnowszego rozszerzenia. Musicie wiedzieć, że ze wszystkich dodatków, które były zapowiedziane, ten poświęcony Ignisowi interesował mnie w najmniejszym stopniu. Głównie dlatego, że Ignis Scientia był według mnie stosunkowo nudną postacią – w drużynie głównych bohaterów pełnił funkcję najdojrzalszego osobnika, a przez to również najmniej barwnego. „Mama Ignis” lubiła gotować dla kompanów, lubiła wozić ich samochodem w trakcie długich podróży, nie mogła jednak zdobyć się na pokazanie graczowi jakiegokolwiek pazura. Kiedy w połowie gry – BOOM, na scenę wbijają spoilery, czmychajcie Wy, którzy jeszcze nie ograliście podstawki – Ignis stracił wzrok, owszem, czułem żal. Jednak z pewnym smutkiem musiałem sam przed sobą przyznać, że gdyby to spotkało kogokolwiek innego, przejąłbym się niepomiernie bardziej.

Z tym większą radością muszę Wam oznajmić, że wraz z nadejściem Episode Ignis mój stosunek do tej postaci zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. A wiecie, co jest najlepsze? Ignis w czasie dodatku tak naprawdę nie przechodzi żadnej metamorfozy. Nie rozlicza się ze swoją przeszłością, nie mierzy się z żadnymi swoimi problemami. Jego główną motywacją do działania cały czas jest prosta chęć dbania o dobro przyjaciół. Scenarzyści dodatku i osoby odpowiedzialne za reżyserię cut-scenek, mając do dyspozycji tę jedną, banalną cechę charakteru, jakimś cudem tworzą zapadającą w pamięć kreację. Może to zasługa scen pokazujących, że utrata wzroku przez Iggiego była czymś znacznie więcej, niż przykrym wypadkiem? Może to zasługa rozczulającej klamry narracyjnej, która łączy początek przyjaźni Noctisa i Ignisa z łamiącym serce zakończeniem gry? Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Ale wyszło naprawdę dobrze.

Chlip, chlip, nie każcie mi na nowo przeżywać tej końcówki.

Sama fabuła dodatku, podobnie jak podbudowa charakteru Ignisa, nie należy do skomplikowanych. Wydarzenia opisywanego epizodu pokrywają lukę fabularną, która miała miejsce w podstawce po walce Noctisa z Leviatanem w ogarniętej wojną Altissii. Książę stracił w czasie walki przytomność i nigdy nie było powiedziane, jakim cudem jego kompani uratowali go z miasta, które w tym samym czasie było szturmowane przez wrogie imperium.

Wskakując w buty Ignisa otrzymujemy dosyć proste zadanie: dotrzeć do naszego powalonego kompana, zanim zdążą go pojmać żołnierze Niflheimu. Po drodze spotykamy generała Ravusa (pewną rutyną w obrębie dodatków do FFXV stało się oferowanie nam jednej z postaci pobocznych jako kompana - Ravus dodatkowo otrzymuje kilka kolejnych scenek wyjaśniających jego motywacje, jeszcze trochę i będzie z niego pełnoprawny bohater drugoplanowy), posyłamy do piachu niezliczoną ilość adwersarzy i bierzemy udział w kilku zaskakująco efektownych skryptach. Nie ma miejsca na dłuższe przestoje, akcja wartko mknie do przodu. Dzięki temu historia, pomimo prostoty, przez cały czas angażuje gracza.

Ignis w trakcie walki korzysta ze swoich magicznych sztyletów, którym gracz przypisuje jeden z trzech żywiołów. Ataki oparte na błyskawicach rozprawiają się z adwersarzami... Błyskawicznie!
Wybaczcie, musiałem.

Angażuje do tego stopnia, że dopóki nie ujrzałem napisów końcowych, nie miałem czasu zastanowić się nad tym, jak dziwnym gameplay’owym składańcem jest Episde Ignis. Wyobraźcie sobie, że twórcy na przestrzeni półtorej godziny non stop bombardują nas jakimiś nowymi mechanikami. Najpierw przemierzamy kolejne dzielnice Altissii i tępimy oddziały Niflheimu – korzystamy przy tym co jakiś czas ze specjalnego, pseudo-taktycznego widoku, który pozwala nam ocenić rozkład sił w mieście. Równocześnie otrzymujemy do dyspozycji linkę z hakiem, świetnie nadającą się do skakania po dachach. „Ok, zapowiada się ciekawie” – myśli sobie gracz na tym etapie. Potem siadamy za sterami motorówki. Potem skradamy się z Ravusem między ruinami budynków i niszczymy ogromne mechy w trakcie nieskomplikowanych QTE. Potem oglądamy wyreżyserowaną cut-scenkę, ale mamy możliwość przełączania widoku kamery tak, żeby obserwować różne postacie. Potem (które to już „potem” z kolei?), kiedy wydaje nam się, że to już koniec tego rozgrywkowego rollercoastera, Episode Ignis oferuje nam drugą, krótką ścieżkę fabularną (pod osobną zakładką w menu), która prowadzi nas do niekanonicznego, alternatywnego zakończenia całej gry! POTEM…

Potem orientujemy się, że tak naprawdę żadna z nowości wprowadzonych przez twórców nie ma jak rozwinąć skrzydeł – wszystkie te bajery zaliczają kilkuminutowy występ i zaraz znikają za kulisami, by już ani razu nie pojawić się na scenie. Po co ta szalona gonitwa pomysłów? Zamiast skupić się na jednej rzeczy (np. zbalansowaniu przegiętego systemu walki), autorzy Episode Ignis chcą władować do rozgrywki ile tylko się da, nie zastanawiając się nawet, czy dany element ma jakiś sens w kontekście reszty produkcji. Bo powiedzcie mi szczerze, czy ktokolwiek potrzebował tego alternatywnego zakończenia, pasującego do reszty fabuły jak pięść do nosa?

- Te, chłopaki, a jakby tak Ignis sklepał głównego złego w połowie gry?
- Dobre... Dobre! Nikt by się nie spodziewał! Robimy drugie zakończenie!

Wiele osób sugeruje, że ciągle łatane Final Fantasy XV stało się dla Square Enix swego rodzaju poligonem doświadczalnym do testowania nowych rozwiązań gameplay’owych. Jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, epizod poświęcony Ignisowi wygląda dokładnie na taki poligon.

Prawda jest jednak taka, że pomimo rażącej niespójności rozgrywki czas spędzony z tym DLC trudno uznać za stracony. Mogę sobie narzekać na dziką żonglerkę różnymi rozwiązaniami, ale Episode Ignis przez cały czas trzyma wysoki poziom, jeśli chodzi o wykonanie. Jest nieprzemyślany, ale nie jest niechlujny. Rzućcie okiem na poniższy gameplay. Kiedy autorzy nie wydziwiają za bardzo - podczas zwykłych potyczek - gra wygląda po prostu cool. Można nawet przeżyć, że przez przegięte zdolności Ignisa robi się z tego trochę samograj.

Zwróćcie uwagę, że "nieprzemyślany, ale nie niechlujny" odnosi się do dodatku tylko w kontekście rozgrywki. Na epizod składa się przecież również warstwa fabularna, a ta, jak już wspomniałem, prezentuje się naprawdę nienagannie.

Jeśli Square Enix nie schrzani czegoś po drodze, to całkiem prawdopodobne, że w odległej przyszłości, przy okazji ostatecznej, kompletnej edycji Final Fantasy XV, będziemy mieli do czynienia z przebogatą i magiczną grą, w którą każdy szanujący się fan jRPGów powinien zagrać. Szkoda tylko, że najpierw musieliśmy doświadczyć ogromnego bałaganu, jakim była piętnastka w dniu swojej premiery.

Grafika otwierająca tekst i miniaturka pożyczone z materiałów producenta, cała reszta to screeny domowej roboty.

Montinek
21 stycznia 2018 - 12:14