My Hero Academia - wschodząca gwiazda shounen anime - Montinek - 27 marca 2018

My Hero Academia - wschodząca gwiazda shounen anime

Tematyka superbohaterów jest obecnie wałkowana, gdzie tylko się da. W kinie co kilka miesięcy wita nas nowy film Marvela lub DC, w przerwie między seansami serwisy streamingowe dbają o nas serialami o facetach w trykotach, a jakby komuś jeszcze było mało, zawsze może sięgnąć po wciąż mające się dobrze komiksy. Już dawno osiągnęliśmy moment, w którym kolejna powiastka o wybrańcu z niezwykłymi mocami musi się nieźle postarać, by nie zrazić odbiorcy wtórnością na samym starcie. My Hero Academia, anime, które szturmem zdobyło serca widowni na przestrzeni ostatniego roku, wyróżnia się odwróceniem schematu – przedstawia świat, w którym blisko 80% populacji dysponuje mniej lub bardziej przydatnymi mocami (zwanymi w angielskiej wersji Quirkami*), przez co prawie każdy może zostać superbohaterem… Lub też superzłoczyńcą. Żeby uniknąć chaosu, korzystanie z Quirków jest regulowane prawnie, a na straży porządku – oprócz "staromodnej" policji – stoją profesjonalni herosi. Bycie bohaterem stało się po prostu kolejną pracą.

Protagonista anime, Izuku Midoriya, marzy o karierze „pro-hero”. Jego idolem jest dotychczasowy numer jeden wśród herosów, prężący muskuły i kąpiący się w amerykańskiej stylistyce All-Might. Pech chce, że Midoriya należy do tych nieszczęsnych 20% ludzi pozbawionych jakichkolwiek nadnaturalnych zdolności, co – to chyba logiczne – już na starcie stawia go na straconej pozycji.

To, że Izuku nie dysponuje żadnym Quirkiem, początkowo wydaje się być wstępem do zarysowania jakichś ciekawych podziałów społecznych w świecie przedstawionym. W pierwszych odcinkach anime nasz protagonista jest gnębiony przez środowisko rówieśników. „Bez mocy, a chce być bohaterem? Wolne żarty!” – szydzą wszyscy dookoła, kiedy Midoriya nieśmiało przebąkuje o planach wstąpienia do akademii kształcącej profesjonalnych herosów. Czyżby całe anime miało udawadnianiu, że grupy uważane przez społeczeństwo za „gorsze” mają do powiedzenia znacznie więcej, niż wszyscy by sądzili? A gdzie tam!

Jeśli przyjrzycie się uważnie, dostrzeżecie pewną ostoję beznadziei i żałości w przedostatnim rzędzie.

Izuku tuż po zawiązaniu akcji wpada na wspomnianego idola, All-Mighta, ten zaś dostrzega w chłopaku potencjał na bohatera i obdarowuje go swoim Quirkiem (który, poza gwarantowaniem posiadaczowi ogromnej – ale to OGROMNEJ – siły charakteryzuje się właśnie tym, że może być przekazywany innym). Bum! Midoriya, choć nie panuje nad nową mocą, nie jest już totalnym zerem, udaje mu się zaciągnąć do U.A. High School, a historia z piskiem opon skręca na utarty szlak shounen anime. Teoretycznie wypadałoby zacząć w tym momencie marudzić: ile razy można męczyć ten sam schemat? Po co nam kolejna opowieść o chłopaku, który chce być – cytując za pewnym kultowym openingiem – „the very best, like noone ever was”, skoro cały czas są do obejrzenia nowe odcinki One Piece,  Burito Boruto: Naruto Next Generations, a Dragon Ball: Super dopiero co skończył emisję?

W praktyce jednak żadne marudzenie nie ma miejsca – zamiast tego ręka ochoczo najeżdża kursorem na odnośnik do kolejnego epizodu. Tak się bowiem składa, że My Hero Academia buduje sobie u widza spory kredyt zaufania, nim z dumą mu obwieści, że ma zamiar podążać ścieżką typowego shounena. Już na samym początku daje odbiorcy próbkę swojego talentu do prowadzenia historii: relacja płaczliwego, a jednocześnie pełnego determinacji Izuku z All-Mightem, który jest rozdarty między ideałami, a zmęczeniem wynikającym z wieloletniego bycia symbolem dla innych, zostaje nakreślona w ekspresowym wręcz tempie, a mimo to wydaje się bardzo naturalna. Przez to, że bycie superbohaterem jest w tym świecie rzeczą całkiem normalną, przedstawione postacie nie stwarzają wrażenia oderwanych od rzeczywistości… A dzięki temu po prostu są ludzkie, targane emocjami, które łatwo zrozumieć. Jeśli ktoś choć odrobinę się nie wzruszył, gdy praktycznie pozbawiony nadziei Izuku na słowa „you can become a hero” All-Mighta rozkleił się jak ciepła klucha, ten – obwieszczam wszem i wobec – najzwyczajniej w świecie nie ma serca.

Bohaterowie dysponują bardzo bogatą mimiką, a anime - zwróciłem na to uwagę, szukając screenów do tekstu - stosunkowo często w kadrach pokazuje ich twarze z bardzo bliska. Przykład na to, że emocje w MHA odgrywają dosyć istotną rolę.

To, w połączeniu ze świetną animacją spod dłuta studia Bones (znanego m.in. z FullMetal Alchemist: Brotherhood), w zupełności wystarcza, żeby wkręcić się w My Hero Academia jeszcze zanim ta rozkręci się na dobre. A gdy już wejdzie na wyższe obroty, oderwać się jest nawet trudniej, bo zaciągnięty wcześniej kredyt zaufania spłacany jest z nawiązką. Wartko mknąca do przodu akcja, która unika jednak nadmiernego pośpiechu, to tylko jedna z kilku rzeczy składających się na dobre wrażenie, jakie pozostawiają po sobie przygody Izuku.

Ciekawie wypada mieszanie formuły shounena z elementami i stylistyką charakterystycznymi dla amerykańskiego komiksu. Twórca mangi, Kōhei Horikoshi, nie kryje swojej fascynacji zachodnimi herosami, w szczególności Spider-Manem.

Z jednej strony My Hero Academia pełna jest typowo japońskich motywów – protagonista ma jasno określony cel na końcu swej drogi w postaci „bycia najlepszym”; rozwój bohaterów opiera się na samodoskonaleniu; obecna jest ogromna liczba klisz charakterystycznych dla shounenów (z obligatoryjnym wątkiem turniejowym na czele).

Będąc jeszcze w temacie klisz - nie zapomniano o mało wyrafinowanych żartach na temat kłopotliwych relacji damsko-męskich. Na jakiej podstawie twierdzę, że są mało wyrafinowane? Ano na takiej, że mnie bawiły.

Z drugiej, origin story naszego Izuku bardzo przypomina ścieżkę, którą przeszedł choćby i taki Peter Parker – zwyczajny chłopak, nerd, nagle zostaje obdarowany supermocą, w wyniku czego zostaje bohaterem; nadnaturalne zdolności, wzorem większości zachodnich powieści o superbohaterach, mają swoje oparcie w jakiejś pseudonauce w obrębie świata przedstawionego; w końcu sami herosi lubują się w kolorowych i przebogatych strojach, które, mam wrażenie, w anime wcale taką regułą nie są. Nawet nomenklatura stosowana przez obdarzonych Quirkami ludzi jest zwesternizowana – choć akcja toczy się w Japonii, bohaterowie i złoczyńcy są określani przez wszystkich jako Heroes oraz Villains. Kwintesencją tej amerykańskości jest postać All-Mighta. Design jego kostiumu wygląda jak wariacja na temat flagi USA, a popisowe ataki noszą tak pełne subtelnych odniesień nazwy, jak Texas Smash, czy Detroid Smash.

Westernizacja All-Mighta ma jeszcze drugie dno. W świecie My Hero Academia Toshinori (to jego prawdziwe imię) pełni rolę „symbolu pokoju”. Jest ideałem bohatera. Kimś w rodzaju Supermana z Silver Age – epoki w dziejach komiksu, w której na skutek cenzury i nacisków różnych środowisk historie obrazkowe były „wybielane” i ugrzeczniane, żeby nie miały zgubnego wpływu na umysły młodzieży (jakkolwiek niedorzecznie to nie brzmi). Tak, jak ten Superman Srebrnego Wieku, All-Might jest nieskazitelnym, bezinteresownym herosem, którego jedyny cel to niesienie pomocy z uśmiechem na twarzy... A w każdym razie ten inspirujący obraz stara się podtrzymać w godzinach pracy, mimo, że lata świetności ma za sobą.

All-Might w całym swoim majestacie.

Wiele wątków anime dotyczy właśnie tego, jak ta definicja bohaterstwa w pojęciu Toshinoriego wchodzi w konfrontację z poglądami innych osób. Wskutek uczynienia z „herosa” zwykłego zawodu, funkcja ta mocno się skomercjalizowała. Wielu z superbohaterów ma status gwiazd i przez to niekiedy są bardziej skupieni na swoim medialnym wizerunku i sławie, niż na autentycznej walce z przestępczością.

Fabuła powraca do tego zagadnienia przy różnych okazjach. Raz nawet obsadza w roli jednego z antagonistów wyrzutka prowadzącego krwawą krucjatę przeciwko bohaterom, którzy w jego mniemaniu dawno porzucili ideały leżące u podstaw ich zawodu. Jest coś dziwnie pociągającego w tym, jak wszystkie te sprawy związane z heroizmem i jego definicją stanowią oś życia głównych postaci anime; jak mocno są one zakorzenione w świecie przedstawionym.

W różnych innych historiach kwestie związane z „byciem bohaterem” poruszane są gdzieś przy okazji, w trakcie realizacji przez protagonistów innych celów narzuconych przez główny wątek fabularny. My Hero Academia odziera to z całej otoczki i podaje w surowej formie – Izuku Midoriya zostaje bohaterem, bo chce zostać bohaterem. I niech mnie szlag, ale nie ma w tym ani grama kiczu – mimo, że przedstawiona w skrócie fabuła MHA śmierdzi kiczem na kilometr.

Tak to się kończy, kiedy pozwalasz swoim uczniom własnoręcznie projektować kostiumy.

Wszystko, o czym do tej pory pisałem, ma swój udział w sukcesie My Hero Academia, jednak jego główną składową są bohaterowie. Jak na rasowego shounena przystało, oprócz losów samego Izuku śledzimy również losy sporej grupy jego rówieśników. Nawet oko amatora wychwyci wśród tego tłumu archetypy postaci w rodzaju wybuchowego krzykacza, nadto ułożonego pedanta, czy też klasowego głupka, którego główną rolą jest prowokowanie mniej lub bardziej wysublimowanych żartów**. Całe szczęście w większości przypadków narzucony na początku zestaw cech nie definiuje bohaterów raz na zawsze. Przemiany poszczególnych charakterów jak dotąd napędzały wiele wątków anime – na dodatek poprowadzono je na tyle sprawnie, że to one, nie główna linia fabularna (związana z knującymi w cieniu, potężnymi złoczyńcami) najmocniej angażują widza.

W utożsamianiu się z bohaterami pomaga to, że źródła wielu z ich problemów są zaskakująco przyziemne. I nie mam tu na myśli klasyków w rodzaju braku poczucia własnej wartości, czy braku akceptacji ze strony znajomych / społeczeństwa, bo – umówmy się – to było mielone na przeróżne sposoby w niejednym shounenie. Izuku i jego rówieśnicy zaskoczyli mnie tym, jak często istotną rolę w ich rozwoju odgrywa rodzina, z największym naciskiem położonym na rodziców. Już na samym początku anime zahacza o te klimaty – kiedy krótki flashback pokazuje, jak bardzo brakowało protagoniście wsparcia matki, gdy nie rozwinął się u niego żaden Quirk – a uwierzcie mi, że potem, w drugim sezonie, problemy rodzinne wjeżdżają na pierwszy plan z siłą huraganu.

W drugim sezonie momentami robi się bardzo... (werble) ...gorąco!

Z moich słów mogłoby wynikać, że to jakaś sztuka dla ambitnych, a nie anime z gatunku, który najlepiej definiuje zdanie „wrzeszczący młodzieńcy piorą się po pyskach”. Spokojnie, spokojnie – walki w My Hero Academia są jak najbardziej obecne, jest ich pełno i pod względem zarówno choreografii, jak i animacji potrafią zrywać czapki z głów (starcie Izuku z widocznym powyżej Todorokim to jedna z tych potyczek, które cyklicznie ogląda się na YouTube na długi czas po tym, jak historia w danym anime dobiegnie końca). Rozpisuję się jednak tak szeroko o problemach bohaterów, gdyż to one stanowią podbudowę, dzięki której sekwencje walki rzeczywiście angażują widza. Kiedy wiemy, że akcja nie dzieje się dla samej akcji; że walka rozgrywa się nie tylko na tym dosłownym, fizycznym poziomie, znacznie łatwiej przychodzi nam kibicowanie poszczególnym postaciom. Łatwiej jest cieszyć się z ich zwycięstw i smucić z przegranych. Nie twierdzę, że MHA jest w tej dziedzinie pionierem – to, że konfliktowi należy nadać interesujące dla odbiorcy tło, to raczej podstawy pisania fabuły, a nie jakaś wyższa szkoła jazdy. Twierdzę za to, że jak dotąd historia spod pióra Horikoshiego robi to diabelnie dobrze.

Ta zielonowłosa fajtłapa jeszcze nieźle namiesza.

Najwięksi gracze na arenie shounenów powinni z niepokojem spoglądać w kierunku, z którego nadciąga młody Izuku Midoriya. Chłopak może i wygląda niepozornie, ale w swojej pięści niesie ogromny ładunek mocy, zaś w piersi jeszcze większy ładunek emocji. Popularność My Hero Academia rośnie w zastraszającym tempie. Serwisy pokroju Deviantart, czy Tumblr pękają w szwach od fanartów bohaterów i bohaterek (ze zdecydowaną z przewagą bohaterek) z U.A. High School, a jak dobrze wiemy, jest to obiektywny wykładnik zainteresowania internautów danym tekstem kultury. Tym zaś, których to nie przekonuje, śpieszę donieść, że przygody Izuku zdominowały ostatnio Crunchyroll Anime Awards, plebiscyt organizowany przez znany serwis streamingowy, w którym to widzowie głosowali na swoje ulubione anime w kilku różnych kategoriach. Najlepsza postać żeńska, najlepsza postać męska, najlepszy bohater, najlepszy antagonista, najlepszy opening (klik!), najlepsza akcja, najlepsza animacja – wszystkie te nagrody trafiły w ręce My Hero Academia. Dopiero w przypadku tytułu „anime roku” superbohaterowie przegrali z Made in Abyss.

Jeśli chcielibyście zacząć oglądać My Hero Academia, teraz jest chyba na to najlepszy moment. Trzeci sezon będzie miał premierę na początku kwietnia, więc przy odrobinie samozaparcia zdążycie do tego czasu nadrobić wszystkie odcinki (38 sztuk). Pozwoli Wam to cieszyć się jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym uczuciem bycia na bieżąco z jakimś shounenem. Wierzcie mi, wiem co mówię. Nie ma nic gorszego niż zacząć oglądać anime w momencie, kiedy ma ono na koncie grubo ponad sto epizodów.

Na zakończenie: wizualizacja Montinka w momencie premiery trzeciego sezonu MHA.

* I właśnie określenia Quirk będę używać. Miałem ostatnio okazję obejrzeć sobie w pewnym sklepie polski przekład mangi, gdzie Quirk został przetłumaczony jako Dar i nijak do mnie to nie przemówiło. Wybaczcie.

** Żeby było zabawniej, chłopak ten – niepoprawny erotoman uwięziony w ciele licealisty – w oryginale nazywa się Mineta… Żałuję, że nie sprawdziłem w mandze, czy (i jeśli tak, to jak) polski tłumacz wybrnął z tej językowej zasadzki.

Ilustracje pozwoliłem sobie powycinać z materiałów udostępnianych na oficjalnym fanpage'u My Hero Academia na Facebooku.

Montinek
27 marca 2018 - 16:50